Dzieci OnLine

Zabawa i Edukacja

www.dziecionline.pl

Języki
Blogi
Help-blog
Wiedza
Lektury
Pliki
Kontakt


Czesław Liszewski
W marszu i w walce

1 października 1939 roku

Dziś mija miesiąc, jak na spokojne wsie i miasta polskie spadła nawała najeźdźców, pochód swój znacząc krwią, zgliszczami, łunami pożarów. Zrozpaczony naród porwał się do nierównej walki w obronie wolności, a jego armia przerzedzona, skrwawiona, porozbijana na grupy do dziś broni z rąk nie wypuszcza i mocno wierzy, jeżeli nie w rychłe i całkowite zwycięstwo, to w każdym razie w potrzebę i skuteczność jak najdłuższego oporu. Gdy patrzę na szwadrony naszych oddziałów, na pewne i dumne spojrzenia nie tylko oficerów, ale i żołnierzy z szeregów, serce skacze z radości, że losy pozwoliły mi walczyć w szeregach kawalerii Podhorskiego i pod sztandarem 3 pułku szwoleżerów. Bojowego honoru żołnierza nie splamiliśmy, a do wieńca historii wpletliśmy niejeden liść wawrzynu. Od miesiąca maszerowaliśmy nocami przez obrócone w perzynę wioski, przez zbombardowane miasta, przez pola, łąki i lasy Ojczyzny kochanej, głodni i wycieńczeni. Biliśmy się wciąż, czy to w otwartej walce idąc do natarcia, czy to odgryzając się nieprzyjacielowi z boków, przodu i tyłów, w dzień i noc; kośćmi poległych towarzyszy znacząc nasz szlak marszowy.

Rankiem wyciągnęliśmy do lasu położonego tuż przy wsi. Mróz szczypie w nogi, jest zimno. Podszycie lasu białe od szronu, lecz dobroczynne słonko wychyla się zza chmur i nie skąpi ciepła zziębniętemu żołnierzowi. We wsi, obok nas kwaterował batalion piechoty, którego żołnierze są dobrze zaopatrzeni. Mają nawet kawę konserwową, suchary, kaszę i konserwy mięsne. Zazdrościmy im tych specjałów; my od dwudziestu dni żywimy się przygodnie i czym można, a często całymi dniami nie widzimy ani odrobiny gorącej strawy. Rozmawiałem z niektórymi oficerami piechoty, te same mniej więcej przeżycia i te same nadzieje.

Gdy tak z drogi przy chałupach patrzę w stronę lasu, nie widzę w nim nic: konie, działa i wozy schowane w krzakach, jedynie w rowie na jego skraju ustawiona broń przeciwpancerna, a wysoko ponad drzewami snują się kłęby dymu z ognisk i kotłów kuchennych. Dym tak pięknie skacze po niebie, las pachnie żywicą, kapuśniak wierci w nosie; mimo wszystko życie jest piękne i żyć się chce, a jeść też. Wróciłem do swoich, oparty o wóz spożywam menażkę gorącego kapuśniaku i kawał świeżej wieprzowiny. Resztę Fiedorowicz zapakował w sakwy, na później. Dostałem trzysta złotych jako zaliczkę na pobory, ale to nie cieszy mnie zupełnie. Kupić za nie nic nie można, a o wysłaniu rodzinie też nie ma mowy. Ma to mniej więcej tę samą wartość, co kiesa złota znaleziona na pustyni przez umierającego z pragnienia wędrowca.

Sowieckie samoloty krążą nad okolicą, lecz żadnych szkód nie czynią, a wczoraj ponoć ostrzeliwały posuwające się kolumny piechoty. Chodzę po lesie, by rozgrzać się i z rozpaczą spoglądam na swe buty, bo to zima, a zelówki rozłażą się i koszula ostatnia wnet spadnie z grzbietu.

Po południu pułki posuwają się w stronę rzeki Tyśmienicy. Jesień, ostatnie promienie słońca rzuca na ziemię i ogrzewa ją przed długim snem zimowym. Lasy pachną wrzosami, tak jak w naszych stronach. Droga wysadzona starymi drzewami, piękna jest, napatrzeć się nie mogę, rosną przy niej kasztany, klony jesiony i rozłożyste lipy. Nie droga to, a raczej aleja. W pobliżu leśniczówka, typowa chata ginąca w winie, krzewach i kwiatach. Las nie mniej piękny i poważny w swym wiekowym majestacie. Traktem maszerują małe oddziałki piechoty, jadą wozy taborowe i kolumny amunicyjne. Na jednym z wozów siedzi ppor. Karol Pigłosiewicz106 z suwalskiego pułku piechoty, który znalazł się samotnie u Kleeberga. Nie poznaje mnie, krzyczę do niego obok przejeżdżając. Przystajemy dość często, bo czoło kolumny przeprawia się przez rzekę. Saperzy, pionierzy kawalerii i piechoty w niektórych miejscach barykadują drogi leśne. Gdzieś za lasem głucho turczy koło młyńskie i szumi woda. Na Tyśmienicy saperzy budują most dla artylerii i wozów, a kawaleria przeprawia się brodem. Bagnista to rzeka, po obu jej brzegach podmokłe łąki, a na łąkach stogi siana. Widocznie ludzie, nie mogąc go zebrać teraz, zostawili i czekają aż bagna i mokradła skuje lód. Za Tyśmienicą droga pnie się zygzakowato pod górę, a potem znów idzie doliną.

Nastrój szwoleżerów świetny, gęby wesołe, Fiedorowicz kurzy machorkę, a szwoleżer Kępisty ogryza kość. W piasku rozbitej kopytami drogi walają się granaty ręczne, ktoś je upuścił, nie zauważył albo nie chciał podnieść. Pod dotknięciem końskiego kopyta mogą wybuchnąć, dlatego chłopcy krzyczą do tyłu: „Uwaga granat!" Do drogi, jak wszędzie, podbiegają ludzie, jedni ze zwykłej ciekawości, inni ze słowami otuchy i serdecznymi życzeniami.

Już wieczorem dobiliśmy do wsi Ruda pod Kockiem, pod tym Kockiem, gdzie ongiś zginął pułkownik Berek Joselewicz, Żyd bohaterski107. Wioska leży w bagnistej dolinie i choć wielka, trudno rozkwaterować szwadron, zwłaszcza konie. Jeden pluton z kpr. Sadowskim wysłaliśmy za wieś, na kolonię. We wsi brud i smród, na jednej ze ścian widziałem tyle karaluchów, że jak najprędzej wybiegłem z chałupy. Dopiero po godzinnym łażeniu ulokowaliśmy się jakoś w kilku; jest dr Gerula, oficer płatnik przysłany do pułku przez Kleeberga, Lewandowski i ja. Chłopcy śpią w alkierzu, bo w stodole zimno i wilgotno. Deszcz pada, a ja z Władkiem łażę po wsi za zdobyczą, lecz ani w sklepiku ani w żadnej z chałup nic kupić nie można. W jednej z zamożniejszych zagród, w mieszkaniu zastaliśmy pełno oficerów, strzelców konnych z Wołkowyska. Ci mieli szczęście, najedli się do syta, a nam gospodarz wyskrobał resztki, niecałą szklankę. Dobrze, że ppor. Holnicki, pomny na znajomość, dołożył ze dwie łyżki. W zamian podarowałem mu skarpetki, bo zapasowe miałem w kieszeni.

Dłużej łazić nie warto, w ciepłej izbie o wiele przyjemniej. Lewandowski na brzegu rzeki wystawił ubezpieczenie z erkaemem. Kpr. Jasiewicz prawie przez całą noc smażył bliny kartoflane, aż patelnia skwierczy. Dobrze tu nam na suchej słomie, w mieszkaniu.

 

2 października 1939 roku

Kpr. Sadowski powrócił do wsi, ale i dzisiaj miejsca nie ma. Wysłałem go wobec tego za rzekę, do zagród luźno stojących w polu. Powinien tam znaleźć kwatery, owies i siano. Kazałem mu tylko ubezpieczyć się przez wystawianie czujki i broni specjalnej w pobliżu traktu Kock-Syrokomla. Do szwadronu ma tylko kilka kroków po kładce przez rzekę. Tam, w tych zagrodach bieda też aż piszczy, co ludziska mieli, to już przechodzące wojska i tabory rozkupiły. Nie ma rady, szwoleżer Kamiński chłopskim wozem jedzie do sąsiedniej wsi po owies, a Wolf z koszem i dwoma granatami maszeruje do sąsiednich stawów po karpie.

Wlazłem na pagórek, a później na trakt. Jadą wozy z uciekinierami wracającymi do Warszawy z nadzieją, że tam lepiej niż na włóczędze i wycieraniu kątów w chatach polskich wsi.

Jedni twierdzą, że Warszawa już padła, inni że broni się i ani myśli kapitulować. Gdzie prawda? Jak jest w rzeczywistości? Staram się wierzyć w to drugie i myśl o kapitulacji stolicy odganiam jak najdalej. Jeden wóz zapełniony aktorami i aktorkami stołecznych teatrów. Zmizerowane to wszystko i wycieńczone nędzą, podróżą; nic z elegancji dawnych gwiazd filmowych. Drogą maszerują grupy żołnierzy różnych pułków i broni. Idą, sami dokładnie nie wiedząc dokąd. Zrezygnowani przeważnie mówią, ze wszystko stracone, że cała Polska zajęta i zbroczona krwią. Gdy tego wszystkiego słucham, to największym wysiłkiem woli staram się opanować, by nie ryknąć płaczem i nie wyć z rozpaczy. W lewo las, tam moc taborów piechoty Kleeberga. Ciszę nagle przerywa kanonada armatnia w stronie Kocka. Początkowo trudno zorientować się czyje to działa, lecz po dłuższym wsłuchiwaniu się dochodzę do wniosku, że niemieckie. Słychać i strzały naszej artylerii, ale bardzo rzadkie.

Wróciłem do plutonu. Wolf przybył z karpiami, wybrałem dwa duże i tłuste, zaniosłem na kwaterę rtm. Łaskiego, by je przyrządzić na kolację. Nie sądzonyrn jednak było je spożyć. U Łaskiego zjadłem kapuśniak, wypaliłem kilka papiejosów, a później wzięliśmy się do ustalania strat w ludziach i koniach od początku wojny; wreszcie wyleźliśmy na wieś. Artyleria grzeje, a pociski padają coraz bliżej, las nie daje bezpiecznego schronienia, dlatego tabory wieją w stronę wsi Ruda. Na kilku wozach kobiety, żony oficerów towarzyszące mężom przez cały czas wojny. U jednej z tych kobiet widać daleko posuniętą ciążę. Nie wiem, na Boga, co ci mężowie mają we łbach narażając tak te niewiasty. Czy nie lepiej było zostawić je w jakiejś wsi czy mieścinie pod opieką dobrych ludzi, których chwalić Boga, jest dość w Polsce? Nie moja to sprawa, ale lituję się nad ludzką głupotą.

Pociski zbliżają się i padają na wzgórza za rzeczką. Pobiegłem by ściągnąć pluton do wsi, lecz z powodu braku miejsca pod dachem, konie i ludzi umieściłem w sadzie pod drzewami a sam dołączyłem do grupy oficerów pułku. Usiedliśmy wszyscy na kopę siana i wsłuchujemy się w świsty i gwizdy pocisków, rozmawiamy, żartując beztrosko. A pociski coraz bliżej. Gdyby tak jeden z nich walnął w tę kupkę, wzięliby nas wszystkich diabli, na czele z dowódcą pułku. Ludzie uciekają z chat i spieszą przeważnie w krzaki nad rzekę. I powoli zmrok zapadł, a my jeszcze we wsi w oczekiwaniu na rozkazy.

Wieczorem spieszeni zajęliśmy stanowiska na wzgórzach za wioską. Koniowodni i tabory ukryli się w lesie, a my zgrupowaliśmy się po kilku pod drzewami w sąsiedztwie szwadronu rtm. Malewskiego.

Jest diabelnie zimno, wszyscy dzwonią zębami, a może tak całą noc przyjdzie tu czuwać? Walka rozgrzałaby zziębnięte ciała, lecz gdy do niej dojdzie, zmarzniemy jak psy. Chłopcy pobiegli po słomę, którą rozesłali na ziemi, a następnie zagrzebują się w nią, że tylko łby z hełmami wystają na zewnątrz. Obok mnie Łaski i Lewandowski, tak samo zagrzebani. Gdzieś koło północy nadeszła kompania piechoty i zajęła miejsca obok nas. Jest cisza, tylko niekiedy w górze pryśnie rakieta, trzaśnie karabin maszynowy, gwizdnie pocisk albo z sykiem, sapiąc i wyjąc przeleci granat. Nie drażni to nerwów, raczej działa nasennie; chrapnąłem i ja aż miło, lecz zmarzłem tak straszliwie, że z wielkim trudem, odrętwiały cały, zwlokłem się ze słomy. I nie wiem jakbym rozprostował zesztywniałe swe członki, gdyby nie rozkaz wzywający szwadrony do wsi. Na linii została piechota, a my do chałup. Chaty jakby wymarłe, ani żywej duszy, tylko łańcuchowe kundle warczeniem i szczekaniem dają znać o sobie i o swych sympatiach do nas. W domach ciemno, ogni rozpalić nie wolno. Szukając miejsca na wiązce słomy, gdzie ułożył się Łaski, Lewandowski i ,,weterynarz" Dmowski, rzuciłem swój hełm na głowę rotmistrza. Sklął mnie, nawymyślał ile się dało, a ja nic nie wiem, nic nie czuję, bo zasnąłem momentalnie i spałem snem kamiennym.

 

3 października 1939 roku

- Wstawać! Do koni! - budzi Łaski.

A tak chce się spać, poleżałbym jeszcze z godzinkę, przecieram oczy, patrzę w sufit, trochę szumi w głowie od leżenia w hełmie, coś gryzie pod łopatką, przez okna widać gęstą mgłę i pewnie zimno na dworze. Co robić? Rozkaz to rozkaz, leniwie siadam na słomę, podnoszę się i wychodzę na podwórze. Osiodłane konie stoją na drodze przed domem, podchodzę i dosiadam Cyprysa. Wkrótce szwadrony wyciągają i posuwają się wśród gęstej mgły naprzód!

Rtm. Łaski dowodzi dywizjonem, słyszę głosy: „Porucznik Liszewski na czoło!". Kłusem tam jadę i obejmuję szwadron. Mgła spowija chaty, drzewa i pola, cicho suniemy przed siebie. Osada Syrokomla w dymie, omijamy ją i stajemy we wsi Zakępie. Tabory odjeżdżają w las, a szwadrony ukrywają się za stodołami, bo na wprost są stanowiska nieprzyjaciela, z których Niemcy mogą nas dobrze dostrzec i ostrzelać z dział. Szwadrony niedługo spieszają się i posuwają się bliżej drogi. Koniowodni do lasu, broń maszynowa na stanowiska. Do szwadronu przydzielono nam pluton karabinów maszynowych por. Olgierda Stamszkisa. Czekamy, stoję ukryty za dachem piwnicy i patrzę w stronę linii niemieckich. Co dzisiejszy dzień przyniesie? Ilu znów legnie na tej równinie przed nami i tam na wieki pozostanie? Kto odniesie ranę i czy ten pochmurny dzień październikowy będzie dniem zwycięstwa czy klęski? O tym myślę, jak i o tym zapewnię myślą żołnierze przed bitwą.

Goniec przynosi rozkaz. Ściągamy ubezpieczenia i maszerujemy drogą wykorzystując rowy, by być niewidocznymi. Doszliśmy do olszyniaka zapełnionego ułanami i szwoleżerami z innych szwadronów. My ruszamy dalej, Łaski prowadzi. W skład dywizjonu wchodzi nasz szwadron i szwadron krechowiaków por. Filipczuka. Szumna to nazwa: dywizjon, a w rzeczywistości garstka ludzi. W okresie ustawicznych walk i trudów stopniały szwadrony i liczą niewiele więcej niż połowę pierwotnych stanów. Teraz idzie nas siedemdziesięciu dwu. pochyleni, wolniutko, niekiedy biegnąc, w końcu przystanęliśmy w krzakach. Łaski zapoznaje oficerów z sytuacją i wydaje rozkazy.

Nacieramy na wieś Poznań, punkt wyjściowy do natarcia: droga przed nami. Szwadron obejmuje starszy ode mnie stopniem Staniszkis. Na prawym skrzydle dywizjonu posuwać się mam ja z plutonem, w lewo ode mnie i nieco z tyłu pchor. Lewandowski, a Babacz na lewym skrzydle szwadronu. Chwilkę czekamy, wreszcie natarcie rusza. W niejednej piersi serce puka, dreszczyk chodzi bezkarnie po całym ciele i może to nie ze strachu, a z emocji, przygody nowej, zmierzenia się z wrogiem ale i z losem, może w oczekiwaniu sławy żołnierskiej; zresztą kto to odgadnie, kto na to odpowie? Wszak tam, w polu niejeden zostać może, niejeden wróci krwią umazany i z gnatami przetrąconymi odłamkami pocisków, niejeden cichy i skromny żołnierz zabłyśnie blaskiem męstwa i cnót heroicznych.

Teren płaski, tylko przed nami we mgle majaczy las, a niżej wioska schowana w stare drzewa i sady. Zbieram garstkę swych szwoleżerów. Mam ich tylko ośmiu, jeden ręczny karabin maszynowy i jeden karabin przeciwpancerny, tzw. „muszkieter". Rozwijam swoje ,,siły" jak najszerzej i skokami posuwamy się stale naprzód. Rozpoczyna strzelać artyleria niemiecka, ale drwimy z tego, bo pociski padają za nami. Posuwamy się wciąż, między mną a Babaczem jest por. Staniszkis. Deszcz pada, ziemia wilgotna, zaorana, nogi ciążą i grzęzną w niej. Naprzód. Znowu skok, padamy i tak dalej. Artyleria wali bez końca, bije często, od razu z kilku dział. Leżymy na równinie, oglądam się na wszystkie strony. Pociski pękają to tu, to tam, to przed nami, to za nami, ale coraz bliżej. Gorąco się robi wszystkim. Leżąc wyraźnie słyszę strzały, gwizdy, wreszcie ba-aach, rozrywają się szrapnele. Wstrzeliwują się ścierwa, zaraz zaczną kropić po nas. Spod miedzy wyrywają się zające i przestraszone biegną przed siebie. Wymierzyłem do jednego z pistoletu, lecz nie strzelam, niech ucieka w spokoju. Niedaleko leży por. Staniszkis, tak wrył się cały w ziemię, że ledwo można dojrzeć wierzchołek hełmu na jego głowie. Spozieram do tyłu, chłopcy moi jak kuropatwy, przywarli do miedzy, tylko od czasu do czasu któryś z nich, odważniejszy i ciekawszy nieco, podniesie głowę, rozejrzy się dookoła i znów wtula się w glebę. Pociski padają tuż, tuż, jeden z nich wyrżnął w pluton Lewandowskiego. Poderwali się wszyscy z ziemi, skaczą do przodu, niosą ckm. Jeden szwoleżer pozostał, nie żyje.

Leżę, przywarłem do tej pachnącej chlebem matki-ziemi i czekam, co mi przeznaczenie gotuje; śmierć, ranę czy wyjście z tego miejsca cało. Myśl leci tam, gdzie serce zostało i gdzie kochające istoty może w tej chwili modlą się za mnie. Dziwne, że nie mam zupełnie strachu, tak jestem spokojny i całkowicie opanowany, może nawet odrętwiały i obojętny na wszystko. Jeżeli sądzone mi zginąć, no to trudno, żołnierzem jestem, do licha, i nie na balu, a na wojnie. Żal byłoby Zochy i Wieśka, a życia również, bo - mój Boże - kto chce umierać? Nawet uratowany samobójca rad jest, że żyje.

Pociski karabinowe gwiżdżą też niekiedy, ale to fraszka w porównaniu z tak długim i ciągłym ogniem artylerii. Od kul karabinowych chroni byle wgłębienie i nasyp, a tu nie wiadomo, gdzie rozerwie się pocisk i kogo dosięgną jego odłamki. Dlatego najbardziej na mnie działa ogień artylerii. Warto byłoby głębiej wryć się w ziemię, ale nie mam ze sobą łopatki, pazurami przeto grzebię dołek w oziminie, by głowę ochronić. Deszcz leje, nastawiłem kołnierz od płaszcza. Ma to podwójne znaczenie, po pierwsze ochrania od deszczu, bo nie wpuszcza go za kark, a po drugie jest i tarczą dla mniejszych odłamków i chroni przed nimi szyję, a w każdym bądź razie osłania siłę uderzenia. Znowu coś leci, coś gwiżdże i wyje, nagle trach. Granat pada na linię mego plutonu, z początku nic nie widzę, bo ogromny słup dymu przesłania pole, lecz stopniowo powoli opada. Tam ktoś jęczy, to st. szwol. Banc został odłamkiem ranny w plecy.

- Banc wycofuj się do tyłu, we wsi jest lekarz - krzyczę.

Znowu granaty, znowu biją i kropią po Unii. Coś mi wprost szepcze, coś nakazuje abym czołgał się do przodu, czuję wyraźnie jak rozkaz jakiś, przeczucie chyba. Posłuszny temu głosowi czołgam się, a ze mną i moi szwoleżerowie. A nagle baach i odłamki padają na wszystkie strony. Coś zwaliło się na moje plecy, w uszach szum, ktoś krzyczy:

- Pana porucznika zabiło!

Przez kilka sekund nie wiem, co się stało, bólu nie czuję. Macam się po plecach, krwi nie ma, jestem cały, tylko mój płaszcz pokryty warstwą ziemi.

 - Żyję i jestem cały! - radośnie krzyczę w stronę żołnierzy. Oni też żywi i cali, skok do przodu, biegniemy i padamy

znowu. Strzały, ogień, Niemcy ponownie zasypują pola granatami i szrapnelami. My już jednak jesteśmy poza linią padania pocisków, czujemy się bezpiecznie. Staniszkis również cały i zdrów. Ocieram spocone czoło, a w kościach czuję trupi chłód. Ale miałem nosa, gdybym nie posunął się do przodu, to koniec. Dziwię się, dlaczego na kilku ludzi rzucono tyle żelastwa i przez tak długi czas trzymano nas pod silnym ogniem artylerii. Z tego wniosek, że albo Niemcy nie liczą się zupełnie z amunicją, albo obserwator wroga nie rozpoznał naszych sił i uległ złudzeniu. Inaczej więcej ognia skierowaliby gdzie indziej, choćby na odwody.

Leżymy jeszcze, bo niebezpieczeństwo nie minęło całkowicie. Chłopcy ożyli, Kępisty uśmiecha się nieznacznie, Kamiński głośno rechocze, a nawet Wydra ze swoim erkaemem nie ma bladej twarzy i oczy jego spokojnie patrzą po kolegach. Ciekawy to żołnierz, ma minę jakby nie swoją, jakby się czegoś zawsze bał, nierzadko trzeba nań ostro krzyknąć, ale każdy rozkaz i każde zadanie spełnia dokładnie. Widocznie u niego silniejsze niż strach, nad którym panuje, jest poczucie żołnierskiego obowiązku i złożona przysięga.

Por. Staniszkis wzywa szwadron do wsi, poderwaliśmy się i biegniemy za nim. Dochodzi i Filipczuk ze szwadronem, teraz wszyscy pędzimy do wsi w/dolinie. Zatrzymaliśmy się w niej dłuższą chwilę, wioska pusta, jak wszędzie na linii bojowej. Przed chałupami leżą łóżka, kufry, szafy i pościel. Chłopcy grzebią, szukają czegoś do jedzenia, ale znaleźli tylko ogromny gąsior nalewki wiśniowej i z tą zdobyczą maszerują. Rtm. Łaski wrzeszczy i każe gąsiorek zostawić, chłopcy tłumaczą, że to nic a nic nie przeszkadza, że z gąsiorem mogą równie dobrze nacierać, jak bez niego. Pociągnęliśmy wszyscy po kolei i rozgrzani, w linii plutonów, a w plutonach kolumienkami, jeden za drugim, zmierzamy do widniejącego na horyzoncie lasu. Woda pluska pod nogami idziemy bowiem bagnem i mokrą łąką. Pistolet trzymam w garści. W kieszeni płaszcza trzy granaty. Lasem posuwamy się powoli, pilnie wpatrując się w każdy krzaczek i w każde drzewo. Por. Filipczuk ze swoim szwadronem jest na lewo od nas; uzbrojony od stóp do głowy, w ręku ma karabin, dwa pistolety za pasem, w kieszeni trzeci i kilka granatów powsadzanych gdzie się dało, za pas główny, koalicyjkę, torbę polową. Wygląda może trochę groteskowato, może śmiesznie, ale nie przeszkadza mu to być dobrym oficerem i dzielnym żołnierzem. Chłopcy ukradkiem pociągają z gąsiorka, wreszcie pusty rzucają na ziemię.

Tak doszliśmy na skraj lasu i przez lornetkę wpatrujemy się w teren. Przed nami pole, dalej znów las, a na otwartym polu, nie dalej jak sześćset metrów od nas, bateria nieprzyjaciela, zaś w ścianie lasu kilka czołgów czy samochodów pancernych. Nie spodziewają się nas zupełnie, kanonierzy kręcą się koło dział, znoszą słomę i ani przeczuwają, że śmierć czai się i krąży nad ich głowami. Z początku trudno nam uwierzyć, by tak lekceważyli niebezpieczeństwo i nie wysunęli nawet ubezpieczeń. Gratka niebywała, Łaski ściąga wszystkie ciężkie karabiny maszynowe i armaty przeciwpancerne; mamy razem osiem cekaemów i dwie armaty, do tego jeszcze ręczne karabiny maszynowe. Ustawiamy to wszystko na skraju lasu, nieco dalej przykucnęła reszta ludzi. My ukryci za drzewami, wytężamy wzrok przed siebie, ręce żołnierzy na cynglach. Napięcie, serca łomoczą żywo, ciałem wstrząsa żądza czynu. Sekundy oczekiwania zdają się wiekami. Rtm. Łaski podnosi gwizdek do ust-sygnał — a potem długie prawie bez przerwy granie kulomiotów i strzały z dział przeciwpancernych. Wszystko przesłonięte ogniem i dymem. U Niemców sądny dzień, zaskoczenie, czołgi i samochody niektóre zostają, inne wieją. Działa milczą, a obsługa wycięta w pień, nasze maszynki grają. Szalona uciecha u nas. Nie widzieliśmy jednak, że Niemcy jedno działo mieli ukryte w lesie. To otworzyło ogień, na nasze nieszczęście celny, gdyż pierwszy pocisk padł i wśród huku oraz dymu usłyszeliśmy jęki. Obsługa jednego z cekaemów wycięta w pień, wachm. pchor. Alfred Michalak108, który stał ze mną pod jedną z sosen, oberwał w udo i krwawi znacznie, por. Staniszkis utyka na prawą nogę, ja oberwałem po ramieniu strąconą gałęzią sosny. Ppor. Władysław Goetz,109 dowódca plutonu karabinów maszynowych ułanów krechowieckich, wsadził głowę w znaleziony przypadkowo dół. A to przeklęte działo niemieckie wciąż strzela, szwadrony wycofały się do tyłu. Oglądam się za jakimś schronieniem i biegnę w stronę Goetza. Częstuje mnie papierosem, kurzymy, a wonny dymek ściele się ponad głowami. Nie ma to, jak dobry papieros, uspokaja nerwy i dodaje animuszu. Krechowiak rozmowny, gada i gada, a gdy tylko pocisk uderzy, chowa głowę w dół, wystawiając na zewnątrz przeciwną stronę medalu.

- Dlaczego pan, poruczniku, chowa tak głowę, to nas nie ocali?

- Głowa zawsze ważniejsza, niż d... - stwierdził mój kompan. Co robić? Ma rację, tak powinno przynajmniej być, ale zawsze jest to pewne ,,ale".

Łaski kręci się wszędzie, wszystko widzi i nad wszystkim czuwa. Rozkazuje cofać się w głąb lasu, poza zasięg nieprzyjacielskich pocisków. W lesie teraz więcej wojska, cały nasz pułk z dowódcą mjr. Witkowskim i adiutantem ppor. Januszem Szlązkiewiczem110. Czesiek Geruła przy pracy, opatruje rannych resztkami środków opatrunkowych. Ja, w myśl otrzymanego rozkazu, z półszwadronem wysunąłem się do przodu, by ubezpieczać pułk i obserwować, czy gdzie spoza gałęzi nie wysuną się zielone postacie Niemców. Nie widać ich wprawdzie, ale za to pociski artylerii niemieckiej sięgają aż tutaj, hukiem i trzaskiem napełniając cały las. A bije teraz kilka dział, Niemcy podciągnęli artylerię. Gałęzie strącone przez pociski kaleczą niektórych szwoleżerów, a majora Witkowskie-go omal nie powalił olbrzymi konar sosny, pod którą stał, bez przerwy ćmiąc papierosy. Nie wiemy, co dzieje się na prawym skrzydle. Z rozkazu Łaskiego wysłałem patrol ze starszym szwoleżerem Wolfem, najmłodszym, a jednym z najlepszych w szwadronie. Poszedł, jak zawsze z ochotą i wrócił po godzinie, kulejąc z lekka, bo oberwał w podeszwę buta odłamkiem artyleryjskim. Prócz bólu powstałego wskutek uderzenia żadnego szwanku na ciele nie doznał. Nawiązał za to łączność z piechotą, która nas luzuje.

Spełniliśmy swoje, niszcząc nieprzyjacielską baterię i kilka wozów pancernych. Więcej zrobić nie dało się, wracamy do koni, które zostały daleko w lesie za wsią Zakępie. Taczanki odjechały do tyłu, idziemy więc pieszo, na zmianę niosąc cekaemy i skrzynki amunicyjne. Cekaemiści pracowali dziś świetnie i zasłużyli na wypoczynek, dlatego koledzy z plutonów liniowych ich wyręczają. W niesieniu pomagamy szwoleżerom i my, oficerowie. We wsi Józefów Polski zastaliśmy swoje konie i całą naszą Brygadę. Deszcz, który do niedawna tylko siąpił, zaczyna lać jak z cebra. Zmokliśmy do szczętu, cieknie z hełmów, z kołnierzy, ramion, buty przemokły. Tylko woda w nich chlupie. Kiszki skręca głód. Podczas natarcia nikt tego nic odczuwał, gdyż cała myśl koncentrowała się wokół walki, teraz żołądek żąda chociaż kawałka suchego chleba. A znowu ta przeklęta pogoda tak daje się we znaki, że wytrzymać trudno.

Wleźliśmy do kuchni w pierwszej z brzegu chałupie, ciepło bo na palenisku ogień płonie, ale ścisk ogromny. Pełno oficerów łącznikowych brygady i dywizji, i kupa szeregowych. Chłopcy nasi usiedli na podłogę, a my z Władkiem stanęliśmy przy kominie. Widzę i Józka Rylskiego jak siedzi oświetlony blaskiem ognia, zajada kartofle i kawałek kaczki. Podszedłem, schwyciłem jakąś kość, ale to tyle, co psu mucha. Wszedł ktoś nowy, przyglądam się twarzy i poznaję, że to por. Janusz Karwowski111 z 9 pułku strzelców konnych, kuzyn mojej Zosieńki. Radość tym większa, bo miałem go za poległego, gdyż żołnierze jego pułku, spotkani w Białowieży, tak mnie poinformowali. Miłe spotkanie, a jeszcze milsze spożywanie łba kaczki, którym ktoś nasycony nas obdarzył. Rozmawiamy o Suwałkach i znajomych, lecz krótko to trwa, gdyż rozkaz wezwał wszystkich oficerów łącznikowych, a za chwilę i my wskakujemy na ociekające wodą siodła i człapiąc po błocie, stępem jedziemy do wsi Lipiny. Deszcz nie ustaje, ciemność straszliwa.

Zmęczone konie co chwila potykają się na rozmiękłej drodze, a ludzie prawie bez sił i woli. Ranny Banc siedzi w siodle, kiwa się; zaciska zęby, ale siedzi. Ma słuszność, w każdym bądź razie lepsze to niż tłuczenie się na zwykłym taborowym albo chłopskim wozie. Pistolet mój tym razem w futerale, puściłem wodze, ręce wsadziłem do kieszeni, nastawiłem kołnierz i chyląc się z boku na bok, to zasypiając, to budząc się na przemian, jadę zobojętniały na wszystko. Nic mnie nie obchodzi, mogą strzelać z dział i pancerek, karabinów maszynowych, ja mam tylko jedno pragnienie, zwykłe ludzkie, nawet może zwierzęce —jeść i spać. Pewny jestem, że tak chyba myślą wszyscy, ludzkie to i psychologicznie uzasadnione, ale jeno padnie rozkaz, natychmiast uleci sen i głód, a każdy ze szwoleżerskiej wiary zeskoczy z konia, ujmie w garść pistolet, granat, karabin czy maszynkę i bić się będzie jak cholera. Taką jest już dusza żołnierska i taki los, i taki obowiązek. Niekiedy przez plutony przeleci przekleństwo, gdy któreś łapczywe konisko skubnie z siatki sąsiada kęs siana, niekiedy padnie pytanie czy daleko jeszcze do tych Lipin.

Podróż nie jest wesołą, choć szwabom spraliśmy skórę. Winę ponosi ta parszywa pogoda i ona na usposobienie człowieka wywiera wpływ przemożny. Każdą spotkaną wioskę witamy radosnym - postój! Lecz nie, maszerujemy dalej. Robi się coraz widniej, bo rakiety ze wszech stron oświetlają niebo, a na horyzoncie palą się osiedla. Dalekie huki dział, to tam bije się piechota gen. Kleeberga.

Dobiliśmy do Lipin. Postój, sen i gorąca strawa. Znikło zmęczenie, plutony ochoczo biorą się do kwaterowania, karmią koniska, bo one zasłużyły na to. Taki szmat drogi zmierzyły dzisiaj swymi kopyciskami. Dla mego plutonu miejsca we wsi nie ma, więc poszedłem na kolonię. W gruncie rzeczy zadowolony jestem z tego. trzeba będzie wprawdzie bardziej czuwać, ale za to z furażem dla koni i wyżywieniem ludzi łatwiej poradzimy. Pluton rozmieściłem w trzech zagrodach odległych od siebie przeciętnie do dwustu metrów, inaczej nie można.

Z kpr. Sadowskim, rannym Bancem i jeszcze kilku ludźmi wleźliśmy do chałupy obok lasu. Jak jest, to jest, ale ciepło i na

133łeb nie ciecze. Przylazł i Władek Lewandowski, bo we wsi nie ma gdzie chrapnąć. Mokre ubranie ściągamy z siebie i wieszamy koło pieca, gospodarz znosi słomę, a jego żona z córką ścielą łóżka. Na jednym kładziemy rannego, a drugie zajmę do spółki z Władkiem. Gosposia zgotowała garnek klusek na mleku i usmażyła wieprzową wątróbkę. Zjedliśmy po kilka misek zacierek i talerz wątroby, a później do łóżka. Na podłodze, na wiązce słomy śpi reszta towarzyszy broni, chrapanie rozlega się po ciasnej izdebce. Inni na czujce i przy koniach. Z nimi i Fiedorowicz, zawołany koniarz i filozof-stoik plutonu.

 

4 października 1939 roku

Koniowodni z końmi odeszli do lasu, a spieszony szwadron za Lipinami na wysokości wsi Praga zajął linię bojową. Mój pluton kopie stanowiska i wyściela je słomą. Czynią to chłopcy z zapałem, gdyż dobrze wiedzą, że dół, wnęka strzelecka czy wgłębienie nie raz ocaliły życie żołnierzowi. W lewo Lewandowski, a bliżej Woli Gułowskiej plut. Babacz. Chodzę po linii i doglądam, by stanowiska były jak najlepsze, dobrze zamaskowane i głębokie. Pluton wzmocniony maszynowymi karabinami pchor. Jerzego Staniszkisa. Z nim to szukamy stanowisk dla tej najważniejszej w moim plutonie broni. Zdecydowaliśmy się ustawić jeden ckm na dachu stodoły, a drugi na wzgórzu obok. Z dachu wspaniały ostrzał i widok, można strzelać z rozkoszą i skutecznie, niech tylko ktoś z Niemców spróbuje wychylić łeb z lasu. Wszystko przygotowane do obrony i walki. Staniszkis zabrał się przeto do sporządzenia posiłku, jakimś cudem wytrzasnął bochen chleba, kawał słoniny, gęś i koguta, a nawet kwaśne mleko z kartoflami. Kwaśnego mleka nie widziałem od początku wojny, jem aż mi się "uszy trzęsą. A później kartoflane placki i gęś obficie podlana tłuszczem; żarcie jeżeli nie królewskie, to w każdym razie wyśmienite. Pokrzepieni na ciele wyleźliśmy z chałupy rozejrzeć się po świecie. Wlazłem na dach, na prawym skrzydle placówka 3 pułku strzelców konnych, a Niemców nawet na lekarstwo, siedzą przyczajeni w lesie. Chłopcy leżą w wykopanych przez siebie wnękach i czekają. Apeluję do ich powinności i nakazuję nie spać, a pilnie uważać przed siebie.

Wieczorem pozostałe plutony szwadronu odeszły, pozostawiając nas samych. Przesunąłem się na najwyższe wzniesienia, w miejsce gdzie był pluton Babacza. Czujkę wysunąłem przed siebie, by obserwowała czy ze wsi Niedźwiedź w stronę Woli Gułowskiej, a więc na nasze skrzydło, nie ruszy nieprzyjaciel do natarcia. Robi się coraz ciemniej, zaczynają grzmieć działa artyleryjskie, a potem broń ręczna i maszynowa. Artyleryjskie pociski ze świstem przelatują to w jedną, to w drugą stronę, nasze i nieprzyjacielskie. Więcej i to o wiele jest tych wrogich. Wykopaliśmy duży dół pod gruszą, wymościliśmy go słomą i leżąc we dwu ze Staniszkisem obserwujemy Wolę Gułowską. Prawie bez przerwy od stanowisk niemieckich lecą świetlne pociski i uderzają w domy Woli Gułowskiej wzniecając pożary. Wyglądają jak snopy ognia, albo błędne płomyki na bagnach, lecą pojedynczo, a częściej jak wiązki zapalonej słomy. Swąd dymu i palącej się wsi dochodzi aż do nas. Obraz to iście neronowski. Ze wsi Lipiny ludziska wyprowadzają dobytek i uciekają w pola, lasy.

U mnie spokój, czujki zmieniając się spełniają co do nich należy. Nakryliśmy się słomą, by cieplej było i zasnęliśmy, lecz pocisk artyleryjski, który walnął koło nas, poderwał wszystkich na nogi, odpędzając resztki snu. Wszyscy żyją i są zdrowi. Wali drugi i trzeci, coraz ich więcej. Wydaję rozkaz, by przesunąć się nieco w prawo, poza zasięg artylerii. Biegnę, co chwila padamy na ziemię, by nie oberwać odłamkiem po łbie, bo granaty i szrapnele padają jeden po drugim. Gdy ogień przerzucono dalej, wróciliśmy na poprzednie miejsce. Teraz całe nasilenie ognia skupiło się na Woli Gułowskiej i pobliskim lasku. Nikt nie śpi, a czuwają wszyscy, nie tylko czujki. Tak jest aż do północy, do chwili, gdy łącznik rtm. Łaskiego przyniósł rozkaz, bym ze swymi ludźmi wrócił do Lipin.

 

5 października 1939 roku

Dopiero minęła północ, do świtu kilka godzin, można by w kątku chrapnąć. Cały szwadron zgrupowany w jednej izbie, obok, w stercie słomy przed stodołą czuwają szwoleżerowie. Babacz pilnuje, by nie zasnęli i co godzina zmienia czujki. Koniowodni jeszcze me wrócili, a ja zły jak wszyscy diabli, w sakwach bowiem siodła jest jedzenie: chleb, trochę masła i smażona gęś. Zjadłoby się coś, a tak nie ma żarcia, Łaski nie daje mi spokoju z tą gęsią, też jest bardzo głodny. Wyszedłem na podwórze, ale koni nie widać, włóczę się i patrzę na gwiazdy, słucham jak gwiżdżą smugowe pociski. Sprawdziłem czujki i podsłuch - w porządku, nie śpią. Okiennice domu, w którym zgrupowano szwadron, szczelnie zamknięte i żaden promyk światła nie przebija się na zewnątrz . Pluton Babacza jeszcze u siebie smaży kury i gotuje kaszę. Pędzę chłopców do szwadronu, skoro tylko skończą jeść. Częstują mnie kaszą, siedząc na stołeczku jemy z jednego garnka, oficer i żołnierze szeregowi szwadronu zbratani trudami walki i niedoli, która na wojnie nikogo nie oszczędza.

W szwadronowej izbie taki tłok, pełno brudnej i wydeptanej nogami słomy, że trudno nawet wyciągnąć się swobodnie. Szwoleżerowie walą się jeden na drugiego, dużo przy tym krzyku, klątw i wymyślań, ale i to mija wkrótce, sen morzy skołatane głowy. Leżę skurczony, ręce podłożyłem pod głowę, myślę i zasnąć nie mogę mimo najlepszych chęci. Dlatego wstałem i poszedłem do Łaskiego. Rotmistrz też nie śpi i pyta, czy wrócili koniowodni z końmi, a Fiedorowicz z gęsią. Pijemy prażone mleko, lecz o chlebie szkoda marzyć.

Tak trwa do świtu. Ranek wstaje cudny, słoneczny, choć szron gęsto pokrył wszystko, trawy i dachy chat, i krzewy, i drzewa. Nadciągnęli oczekiwani koniowodni, z nimi i moja gęś. Stara, twarda, łykowata, ale kto by na to zwracał uwagę. Znowu idę do wsi Praga na placówkę, pieszo, bo to niedaleko. Dzisiaj chłopcy nie będą leżeć w polu, w rowach, trzymam ich w budynku, a na wzgórza wystawiam ręczny karabin maszynowy i broń specjalną. Dom opuszczony przez właściciela nocą w obawie przed bombardowaniem i pożarem, wszyscy uciekli z całym dobytkiem. Podłoga zasłana słomą, nikt jednak z niej nie korzysta, bo pogoda piękna i słoneczna.

W okolicy nic ciekawego, a i działa niemieckie biją nie tak często, Usiadłem na zwalony ul w sadzie i rozmawiam ze swymi szwoleżerami. Dzielni to towarzysze broni, obowiązek swój żołnierski spełniają z ochotą, są karni, posłuszni i odważni. Tak mi się wydaje, że dla mnie mają wiele sympatii i zaufania, a to największa nagroda dla dowódcy. Zwierzają się ze wszystkich trosk i kłopotów. Nęka ich troska o pozostawione w zajętym przez najeźdźców obszarze rodziny i własne warsztaty pracy. Kochają Polskę i wierzą w jej przyszłe, jasne, słoneczne dni chwały. I choć wszyscy tak różni, o tak odmiennych typach i temperamentach, mają jedną wspólną cechę: wierność złożonej przysiędze. Takim jest i poważny kpr. Sadowski, i wytrzymały na ból Banc, i rozmarzony, odważny Wolf, i kombinator, żywy i wesoły Kamiński, i ponury Kępisty, i bojaźliwy ale karny Wydra, i wiecznie kopcący machorkę Fiedorowicz, i tylu, tylu innych.

Przybył goniec, bym zwijał placówkę i natychmiast dołączył do szwadronu. Szwadron gotowy do wymarszu, komenda - „Na koń"! i wszystkie pułki Brygady w pochodzie na wieś Niedźwiedź i Charlejów, by z boku zajść i uderzyć na nieprzyjaciela. Przez pola, stępem, pułk za pułkiem i szwadron za szwadronem wjeżdżamy do lasu. Z boku strzały broni maszynowej, a w powietrzu warkot silników. Schowaliśmy się z końmi pod drzewa, niemiecki samolot wywiadowczy leci niziutko, prawie nad wierzchołkami drzew, nie otwieramy do niego ognia, bo skutek wątpliwy, a zdradzimy swą obecność. Widać wyraźnie załogę, mam jednak wrażenie, że dojrzeli nas, bo gwałtownie samolot wzniósł się w górę i poleciał.

Czekaliśmy do zmroku, a gdy zrobiło się całkiem ciemno, szwadrony ruszyły do walki pieszej. Spieszony pułk prowadzi mjr Witkowski. Cały czas posuwamy się lasem, cicho, nikt nic nie mówi, tylko niekiedy trzaskają gałęzie naciśnięte twardym butem żołnierskim. Ciemno, zbłądziliśmy. Wracamy, a potem znów przed siebie. Stanęliśmy na skraju lasu, artyleria i dwie armaty przeciwpancerne na stanowiskach. Czekamy, a gdy pociski wroga bzykają koło nas, chronimy się za drzewa. Już rzadko kto chyli się i pada na ziemię. To nie to, co na początku wojny, dziś to chleb powszedni. Żołnierz zdążył przywyknąć i oswoić się z wrzawą bitwy, graniem armat i świstem pocisków, a nawet ranami i śmiercią. Mieliśmy już wychylić się z lasu i rozwinąć do natarcia, gdy ze sztabu dywizji wpadł rtm. Gałica z rozkazem do płk. Milewskiego. Nie znamy treści tegoż rozkazu, lecz w mózgach wierci pytanie: co te wszystko znaczy? Dlaczego?

Na leśnej polanie stoją nasze konie, żołnierze przy nich Z naszym pułkiem sąsiaduje 4 dywizjon artylerii konnej, oficerowie rozmawiają w grupach, ognisk rozpalać nie wolno, zakaz to surowy. Ziąb straszny, chłód szczypie w nogi, marzną ręce, a całym ciałem wstrząsa dreszcz. Rtm. Łaski szczęśliwy, bo posiada kożuch, a my tylko wiatrem podszyte płaszcze Gdyby choć łyk ciepłej kawy z manierki, czy łyżka strawy. Grupki rozchodzą się i pojedyncze postacie zaczynają dla rozgrzewki spacer. Z początku chodzimy wolno, ale trudno w ten sposób się rozgrzać i sen morzy powieki. Zdaje się, że nie wytrzymam i upadnę na ziemię, by choć z godzinkę pospać; wczoraj nocą nie spałem zupełnie. Boję się jednak tego, skonałbym z zimna. Biegam jak opętany i po pewnym czasie rozgrzałem się trochę Niektórzy koledzy, zwłaszcza ci, co mają odporne na wilgoć, nieprzemakalne peleryny, leżą pod krzakami. Baterie dak-u swoim kanonierom wydają zupę i po kawałku mięsa. W naszych kotłach pustki, oczy szwoleżerów złe, bo po jaką cholerę przywieźli tę zupę pod sam nos i tylko drażnią ludzi. Ale szwoleżerowie nie w ciemię bici, korzystając z ciemności, cicho podchodzą z menażkami, stają w ogonku i biorą jadło jako kanonierzy, Nim zorientowali się kucharze, kupa naszych zdążyła nieźle podjeść. Fiedorowicz obrócił nawet dwa razy, pamiętając i o mnie.

Różne chodzą gadki po plutonach. Niektórzy oficerowie twierdzą, że Niemcy przyparci do Tyśmienicy proszą o wypuszczenie ich z matni i zawieszenie na kilka dni działań wojennych. Inni znów plotą co innego, ale prawdy nikt nie zna. Dowódca pocztu Brygady, st. wachm. Baranowski tajemniczo oznajmia mi, że sytuacja tragiczna, że jesteśmy w kotle otoczeni przez przygniatające siły niemieckie, gorzej jak pod Ho-dyszewem. Pozostało albo polec, albo kapitulować.

Nie wierzę i nie chcę w to wierzyć ani przez sekundę, to być nie może. Kapitulować? Na Boga, wszystko, ale nie to. Za nic. Złożyć broń i oddać się na łaskę wroga! To najgorsza rzecz, jaka żołnierza, chcącego walczyć, spotkać może. Won te myśli, wszak w ciągu ostatnich dni zadano poważne cięgi Niemcom, choć i oddziały polskie poniosły też ogromne straty. Wachmistrz plecie, jak i inni.

Rozkaz powrotu .do Lipin. Lasem prowadzimy konie, by troszczeczkę się rozgrzać, a gdy las minęliśmy, wsiedliśmy na swe bojowe i wynędzniałe rumaki Wola Gułowska owiana pożarem, tu chyba zostaną ruiny i zgliszcza; w morzu ognia spłonie wszystko. W Lipinach wleźliśmy do tych samych domów, gdzie wczoraj kwaterowaliśmy, a konie stoją w tych samych stajniach i stodołach. Położyłem się spać, aplut. Babacz czuwa na placówce. Słoma w izbie wilgotna, brudna, po ścianach łażą karaluchy. Pełno leży szwoleżerów, szczury gryzą podłogę. Brr... Otrząsam się z zimna, ale zasnąłem momentalnie z głową ułożoną w hełm zamiast poduszki i pełną mętnych myśli, niedokończonych przewidywań i snów o jutrzejszej, wygranej bitwie.

 

6 października 1939 roku

Ktoś mnie budzi, ktoś wali w bok i ciągnie za nogi, a przez sen słyszę słowa:

- Panie poruczniku, niech pan wstaje, ale szybko!

Słowa jakby drżące, jakby tłumione wzruszeniem. Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem pochyloną nade mną postać plut. Babacza o tragicznej minie i oczach we łzach. Ciągnie mnie na podwórze, bo wobec szwoleżerów nie chce nic mówić. Zerwałem się jak z procy i wyskoczyłem za nim przed dom.

- Co się stało, co jest panie plutonowy! — pytam gorączkowo.

- Nic jeszcze nie wiem, ale otrzymałem rozkaz zwinięcia placówki.

Zwijać placówkę w obliczu nieprzyjaciela, to coś niezwykłego, co w logicznej jest przeciwności z regulaminami walki. Nie mogę tego pojąć, lecz czuję, że kryje się w tym fakt niedobry i groźny. Proszę Babacza, aby niezwłocznie mnie zawiadomił, gdy zajdzie^ coś ciekawego, nowego. Wróciłem do chałupy i markotny usiadłem na stołku pod piecem. Chłopcy wstali, krzątają się po izbie, widzą zmianę we mnie i pytają o przyczynę tego. Nic nie odpowiadam, nie mogę przecież dzielić się z nimi swymi przypuszczeniami, a nic konkretnego jeszcze nie wiem. Znowu przyszedł Babacz i tym razem z hiobową wieścią. Wszystkie czujki otrzymały rozkaz wywieszania białych chorągwi, oznaki poddania się.

- Boże drogi! To być nie może!

Nieprzytomny, jak szalony wybiegam z chałupy, a za mną Władek Lewandowski i kilkunastu szwoleżerów. Trudno uwierzyć, jednak niestety - koniec! Za stodołami, na linii czujek, jak okiem sięgnąć las białych chorągwi. Strzały umilkły zupełnie, cisza śmiertelna dookoła. Mrozi to po prostu krew w żyłach. Wobec przytłaczającej przewagi wroga kapitulujemy rzecz to straszna, niespodziewana. Tyle walk, przelanej krwi i trudu, tyle marzeń i niespełnionych nadziei, a teraz sromotna niewola. A tak jeszcze niedawno, jadąc przez pola Ojczyzny snułem marzenia o wjeździe z pułkiem do oswobodzonej rodzinnej, pięknej mej Suwalszczyzny. Prysły marzenia, twarda rzeczywistość rozwiała je jak dym. Gdzie nasze laury? Gdzie sława żołnierska?

Tragedia tym rozpaczliwsza, że jak dowiedziałem się, jesteśmy ostatnimi oddziałami Polski Walczącej, stolica padła przed kilku dniami, kraj zdeptany stopą najeźdźców, cała armia w niewoli, podobnie jak francuska w 1870 roku. Chwała dla nas, że biliśmy się najdłużej, poddajemy się ostatni, ale rozpacz, że właśnie ostatni, że nikt już w Polsce oporu nie stawi, że praca nad odbudową niezawisłości przeniesie się, jak za dawnych lat, w podziemia i na inne fronty Europy, gdzie walczą nasi sojusznicy. Nie wiem, czy bym nie palnął sobie w tej chwili w łeb, gdyby nie wiara w Niepodległość. Pola bitewne Polski z 1939 roku to tylko epizod w tej wojnie, ona potoczy się nadal i ogarnie całe lądy i morza. A z niej musi wyjść zwycięstwo i wolność naszego kraju. Tylko kiedy to nastąpi? Jak długo potrwa?

Po drodze wioski łażą grupy oficerów, podoficerów i żołnierzy. Smutni, przygnębieni, nie ci, co dawniej. Ani rubasznego humoru, ni przekleństwa, ni naigrywania się z pocisków niemieckich, tylko gorączkowe pytania przebiegają z ust do ust. Nasi wyżsi dowódcy doszli do przekonania, że dalsza walka nie rokuje nadziei, hekatomby tworzyć nie można, bo to tylko pierwszy rozdział tej wojny, a życie podkomendnych żołnierzy potrzebne będzie Polsce.

Wczorajszej nocy nasza Grupa poniosła olbrzymie straty, zarówno kawaleria, jak i piechota Kleeberga. Te kilka tysięcy żołnierzy z małą ilością dział i amunicją na wyczerpaniu, bez żywności i paszy dla koni, samym tylko męstwem nie zwalczy pierścienia wojsk, wyposażonych w liczne baterie dział i miażdżącą przewagą w ludziach i materiale. W dodatku do dyspozycji niemieckiego dowódcy stoi załoga w Dęblinie i samoloty. Nie uszlibyśmy żywi, wycięto by nas co do nogi. I tak groził niemiecki gen. Helmuth Otto112, że uznaje nas za dywersantów, że nie będzie brał jeńców i użyje wszystkich środków celem zupełnego zniszczenia walczącej rozpaczliwie Grupy.

Mam ze sobą rozkaz Dowódcy Grupy, gen. Kleeberga. Z daty wynika, że na kapitulację zdecydowano się wczoraj w godzinach popołudniowych, a my wieczorem ruszyliśmy do natarcia.

Ten historyczny rozkaz ostatniego dowódcy ostatniej regularnej grupy wojsk walczących z Niemcami w roku 1939 brzmi, jak następuje:

Samodzielna Grupa Operacyjna
"Polesie"
m.p. dn. 5 X 1939, godz. 16.30

Żołnierze!

Z dalekiego Polesia, znad Narwi, z jednostek, które się oparły w Kowlu demoralizacji, zebrałem Was pod swoją komendę, aby walczyć do końca. Chciałem wpierw iść na południe — gdy się to stało niemożliwe — nieść pomoc Warszawie. Warszawa padła nim doszliśmy. Mimo tego nie straciliście nadziei i walczyliście dalej. Najpierw z bolszewikami i bandami dywersyjnymi. Następnie w trzydniowej bitwie pod Syrokomlą i Kockiem z Niemcami. Wykazaliście hart i odwagę w masie zwątpień. Dochowaliście wierności Ojczyźnie do końca. Dziś jesteśmy otoczeni, amunicja i żywność na wyczerpaniu. Dalsza walka nie rokuje nadziei, a tylko rozleje krew żołnierską, która się jeszcze przydać może. Przywilejem i przykazaniem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili — każę zaprzestać walki, by nie przelewać krwi nadaremno. Dziękuję Warn za Wasze męstwo i karność. Wiem, że staniecie, gdy będzie potrzeba. Jeszcze Polska nie zginęła i nie zginie!

Rozkaz powyższy przeczytać przed frontem wszystkich podwładnych mi oddziałów.

Dowódca SGO "Polesie"
(
) Kleeberg generał brygady

Powyższy rozkaz przesłyłam do wykonania
z r. szefa sztabu Dyw. ,,Brzoza"
(—) Adarnowicz ppłk dypl.
113

Rozkaz ten jest dowodem uznania przez dowódcę postawy żołnierza, który do końca zaszczytnie spełnił swój obowiązek.

Rtm. Laski poszedł na odprawę, a gdy powrócił, ten twardy człowiek miał w oczach łzy. Zebrałem szwadron, jego dowódca przedstawił sytuację i prosił szwoleżerów, by nie rozpaczali, a trwali i wierzyli, bo to nie koniec - nadziei grzebać nie wolno. Oznajmia, że o godzinie jedenastej mamy wyruszyć i złożyć broń. Te słowa wygłasza stłumionym głosem mięśnie twarzy drżą, a cały szwadron szlocha. Nie żołnierska to rzecz płakać, ale jak temu zapobiec, gdy uczucie silniejsze od woli, gdy rosa zwilża powieki i gdy taki ból ściska serce. Jest rozkaz, by wszyscy żołnierze ogolili się, wyczyścili broń, mundury, siodła i konie. Niech widzą Niemcy, że polski kawalerzysta i bić się potrafi świetnie i wyglądem, butą i zawadiactwem zawsze góruje nad swymi kolegami z innych rodzajów broni, a moim zdaniem to są cechy dodatnie i konieczne w armii.

Później, w mieszkaniu wypłaciliśmy żołd wszystkim szwoleżerom. Każdy otrzymał po sto złotych, rotmistrz odczytywał awanse podoficerskie. Wachmistrzami zostali: plut. Babacz i Bojanowski; kpr. pchor. Jakubowski Antoni, Sadowski, Alojzy Czywilis, Stefan Jasiewicz, Laskowski otrzymali zasłużone awanse na plutonowych, a cały szereg starszych szwoleżerów, między innymi: Wolf, Kamiński,, Banc, Wasilewski stali się od dziś kapralami. Starsi stopniem podchorążowie, mający warunki do awansu otrzymali zaświadczenia, że są mianowani oficerami. Władek Lewandowski od dawna woził w kieszeni gwiazdki i teraz je przypiął do naramienników munduru i płaszcza. Tylko oficerowie nie otrzymali ani awansów, ani odznaczeń, bo dowodzący nami generałowie nie mają do tego uprawnień i zresztą w takiej chwili kto o tym myśli.

Od rana aż do godziny 10.00 gorączkowy ruch w wiosce, golenie się, strzyżenie, czyszczenie koni i rzędów, niszczenie cenniejszej broni itp. Luźne konie oddajemy gospodarzom w nagrodę za trudy i poniesione dla wojska ofiary. Lancę szwadronową ze srebrnym okuciem pamiątkowym na przechowanie wziął jeden z mieszkańców obiecując ją skryć i we właściwym czasie zwrócić pułkowi. Mapy spaliliśmy.

O godzinie 10.30 cały pułk ustawia się w czworobok na placu za najbliższą stodołą114. Oficerowie przy swych szwadronach i plutonach. Siedząc na Cyprysie przed plutonem, myślami sięgać usiłuję w przyszłość. Co będzie z Polską i z nami? Dokąd nas los poprowadzi? Jesteśmy żołnierzami Rzeczypospolitej, walczyliśmy do ostatka, mogiłami poległych kolegów znacząc swój szlak marszowy. Przed nami druty obozów jenieckich, całkowita izolacja. Czy długo potrwa i czy danym nam będzie jeszcze w tej wojnie służyć Ojczyźnie po żołniersku?

Nadjeżdża płk Milewski. Pada komenda: - „Szable, lance w dłoń! Na prawo patrz!".

Mjr Witkowski składa raport.

- Czołem szwoleżerowie!

- Czołem panie pułkowniku - odpowiadają szwadrony. Pułkownik przejeżdża przed frontem szwadronu i pozdrawia nas, swe dzieci. Wreszcie przystaje w środku czworoboku i przemawia, wierzchowiec niespokojnie grzebie i trzęsie łbem. Pułkownik spokojny i opanowany, lecz jego oczy jeszcze bardziej błyszczą niż zawsze, twarz nieruchoma a słowa przerywa, gdyż głębokie wzruszenie ściska mu krtań.

- Kochani Moi Szwoleżerowie! - rozpoczyna pułkownik. - W ciągu pięciu tygodni tej wojny byliście karni, mężni i obowiązek swój spełnialiście do końca. Wykazaliście wysokie walory żołnierskie. Wierzyliście w zwycięstwo i nie zwątpiliście w siły moralne narodu i potrzebę walki. Zostaliście do końca wierni złożonej przysiędze wojskowej. Dumny jestem, że dowodziłem Wami. Kośćmi poległych towarzyszy broni usłaliśmy pola od Suwałk aż tu pod Dęblin. Na te kości przysięgamy dzisiaj, że kiedy Polska zażąda i losy pozwolą znów spełnimy swój obowiązek żołnierski. Cienie przodków naszych, żołnierzy polskich i kolegów pułkowych, padłych w tej wojnie, błogosławić nam będą. Wzywam Was - wytrwajcie! Bądźcie silni duchemA Wierzcie w Polskę! Dziękuję Warn, oficerowie, podoficerowie i żołnierze. Niech żyje Polska!

Skończył, oczy lśnią ogniem i łzami. Ze wszystkich piersi bucha silne: ,,Niech żyje! Niech żyje".

Z oczu oficerów i żołnierzy kapią łzy. Zebrana opodal ludność cywilna głośno chlipie i rękami ociera oczy. Staram się jakoś opanować, lecz Bóg mi świadkiem, że nie mogę. Łzy kapią na płaszcz i przedni łęk siodła. I nie wstydzę się tego zupełnie, tak samo jak inni. Zbyt silne przeżycie i wzruszenie. Tylko duma rozpiera serce, że losy pozwoliły mi służyć pod sztandarem 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich Kozietulskiego.

Ppor. Migurski zaintonował pieśń - piękny, silny, potężny hymn państwowy: „Jeszcze Polska nie zginęła!". Szwadrony podchwyciły, śpiewają, a słowa hymnu lecą hen daleko, do wsi, do miast, na polskie pola i lasy aż do Tronu Najwyższego.

- Jeszcze Polska nie zginęła!!!

Panie pułkowniku, Mjlewski! Słowa Twe zapadły w nasze dusze głęboko i wierz nam, że gdy Twój rozkaz wezwie nas znowu w szeregi pułkowe, staniemy wszyscy. Czas spędzony w polu pod Twymi rozkazami, bohaterski pułkowniku, miłym będzie wspomnieniem, boś Ty prowadził oddziały nasze przez trud i walkę, przez krew i rany. Ulegliśmy przemocy, ale nie zhańbiliśmy się. Dumny będę do końca życia, żeśmy ostatni w tej krwawej wojnie polsko-niemieckiej 1939 roku złożyli broń. Zasługa to wodza Dywizji Kawalerii, gen. Podhorskiego i zasługa Pana, najpierw dowódcy pułku a później i Brygady i wszystkich żołnierzy pułku, żeśmy wśród ogólnego rozprężenia w tej wojnie, fali uciekinierów i panikarstwa, morale żołnierskie cenili wysoko i służyli krajowi dopókiśmy mogli.

Punkt jedenasta wymarsz. Przed nami długi wąż kolumny, jadą pułki kawalerii i baterie dział, maszerują bataliony piechoty Kleeberga. Wielu z rękami na temblakach, wielu głowy brudną szmatą obwiązane. Miny wszystkich choć smutne i przygnębione, ale butne, jakby mówiły: „Poczekajcie, dranie, odpłacimy wam z nawiązką!".

Ludzie wybiegli na drogę i błogosławią swoim, a złorzeczą wrogom. Dojechaliśmy do Woli Gułowskiej, wieś spustoszona, ruiny i pogorzeliska. Przez kilka dni tu walczono, siekąc tę nieszczęsną wioskę granatami i pociskami. Piękny i stylowy kościół stoi, ale ściany okropnie podziurawione, poobłamywane tynki, a cały dach zniszczony. Nawet krzyż na wieży mocno

145przechylił się w bok, bo i go dosięgnął pocisk. Przed plebanią sanitarne auta niemieckie dla ciężej rannych naszych żołnierzy, a na cmentarzu koło kościoła niemieccy żołnierze grzebią swoich poległych. Pola gęsto usiane zielonymi mundurami, a opowiadają, że przez całą noc Niemcy grzebali swoich. Na polach walają się resztki uzbrojenia, hełmy ładownice i pociski.

Za kościołem po obu stronach drogi leżą polegli polscy żołnierze, jest ich bardzo wielu. Zastygli i stwardnieli, układali się w różnych pozycjach. Biedni chłopcy, a wszyscy przeważnie młodzi. W rowie przy samej drodze trup podchorążego, karabin jeszcze trzyma w ręku, oczy otwarte i skierowane w jakąś zagadkową dal. Niedaleko znów trup młodego oficera. Po drodze chłopcy zeskakują z koni i przeszukują kieszenie poległych, szukają dokumentów, listów i fotografii. W kieszeni oficera list od narzeczonej, poplamiony i zakrwawiony: „Kochany Mój Janeczku" - brzmi nagłówek i dalej słowa tęsknoty i oczekiwania. Szkoda, że nie ma nazwiska ani tej pani, ani porucznika.

Las za wsią cały strzaskany, wierzchołki sosen pościnane, konary bezładnie zwisają. Wszędzie leje po pociskach, skrzynki z amunicją, pasy, bagnety, granaty, zniszczone części broni maszynowej, puste menażki i łyżki żołnierskie. Gorąco tu było. Droga, którą jedziemy zryta gąsienicami czołgów i kołami samochodów. Rozmawiam ze swymi szwoleżerami, wszyscy wierzą, że Polska znów będzie wolna i znów nad naszymi głowami zafurkoczą szwoleżerskie proporce.

Dojechaliśmy do punktu, gdzie mamy składać broń. Kręci się tu pełno Niemców, pieszo i na motocyklach. Maszynowe karabiny gotowe do strzału, obsługa przy nich. Zsiedliśmy z koni, idziemy pieszo z głowami podniesionymi hardo, z dumą w całej postawie. Niech widzą, że Polak ulega przemocy, gdy już dalej walczyć nie może, ale w każdej sposobności potrafi chwycić za broń. Trzeba bezstronnie przyznać, że oficerowie niemieccy i ich żołnierze odnoszą się do nas grzecznie.

Szwadrony przystają, mamy złożyć broń. Moment najbardziej tragiczny... Możemy zostawić rzeczy osobiste, lornetki, własne szable i torby polowe, broń palną i sieczną skarbową zdajemy. Mam szablę fasowaną. Podchodzę do plutonu, chcę coś powiedzieć, ale ze wzruszenia nie mogę wydobyć głosu z gardła. Szwoleżerowie odpinają szable i zdejmują z pleców karabinki. Żołnierze niemieccy odbierają broń i składają na kupy, a ciężarowe olbrzymie samochody odwożą ją w kierunku nam nieznanym, najprawdopodobniej do Dęblina.

Za chwilę mam złożyć broń, którą walczyłem od początku. Fiedorowicz odpiął od siodła moją szablę, wziąłem ją do ręki, z pasa zdjąłem pistolet. Oficer niemiecki pyta, czy mam ładunki. Odpowiedziałem, że nie, że wszystkie wystrzelałem. Serce ściska żal, a wstyd pali policzki. Do oczu napływają łzy, ale tłumię je, bo nieprzyjacielscy żołnierze patrzą. Całuję szablę swą, potem pistolet i rzucam na ziemię.

Składanie broni trwa aż do wieczora, później ruszamy, jeszcze konno i dowodząc swymi jednostkami, tylko bez broni.

Zdamy konie, a staniemy się jeńcami zależnymi zupełnie od czasowo zwycięskiego nieprzyjaciela.

Marsz nocny trwa aż do świtu. Ludzie stoją i patrzą ze współczuciem. Chłopcy rzucają im różne przedmioty, rzemienie od siodeł, wodze, sakwy, aby jak najmniej oddać Niemcom. Od czasu do czasu podchodzi któryś ze szwoleżerów, stuka obcasami i melduje:

- Panie poruczniku, melduję posłusznie, zwiewam!

- Bądź zdrów, bracie, niech wam Bóg szczęści!

- Do zobaczenia w pułku, a panu porucznikowi wszystkiego najlepszego i naj, najkrótszej niewoli — odpowiada podkomendny a przy tym towarzysz walk i żołnierz wierny, dzielny.

Jeden skok i znikają chłopcy w ciemnościach nocy. Tylko las szumi, jęczy i płacze smutną swą pieśń nagrobną za tych, co padli. A może to pacierz, może pokorna prośba o opiekę nad tymi, co żyją, co dziś z obłąkaniem w oczach i nienawiścią w duszy idą... pokonani, ostatni z walczących o Rzeczpospolitą. Zresztą kto tam wie, kto to odgadnie, co las śpiewa i gada.

Tak skończyły się nasze trudy, marsze nocne, potyczki i walki. Jedna karta historii pułku zapisana, co przyszłość przyniesie nikt na to nie odpowie. Nie rozpaczać nam trzeba, a trwać, i wierzyć. Gdy nadejdzie czas, po całej dziś splugawionej i umęczonej Polsce rozlegnie się jeden wielki okrzyk:

- Za broń!

A cała Polska, wszyscy żołnierze, wszyscy szwoleżerowie, ułani, strzelcy konni, artylerzyści, lotnicy i piechurzy usłyszą ten okrzyk za drutami obozów jenieckich i z powrotem zameldują się pod swe stare sztandary by służyć Tej, co nie zginęła.

 

W polu - wrzesień i październik 1939 r.


< wróć | Spis treści | stopka

Copyright © 2000- Dzieci OnLine
Wszelkie prawa zastrzeżone.