Dzieci OnLine

Zabawa i Edukacja

www.dziecionline.pl

Języki
Blogi
Help-blog
Wiedza
Lektury
Pliki
Kontakt


Czesław Liszewski
W marszu i w walce

18 i 19 września 1939 roku

Z grzbietu mego Cyprysa rozglądam się po okolicy, dzień piękny, słonko przygrzewać zaczyna i suszy nasze ubrania, które w Haczkach zupełnie wyschnąć nie zdążyły. Okolica bagnisto-piaszczysta, dzika ale ładna. Szeroki trakt wysadzony drzewami, drzewa stare, wiekowe, szumią jakoś posępnie. Pod wieczór dojechaliśmy do wsi Hrynki I. I tu ładnie, przy trakcie do wsi modrzewie, lipy i topole. Wioska rozsiadła się na wzgórzu, dołem płynie rzeka, brzegi ma podmokłe, porosłe szuwarami, raj dla dzikich kaczek i myśliwego. Hrynki są typową białoruską wioszczyną, wszystko tu w kupie, domy kryte słomą i szczytami zwrócone ku drodze, naokoło chat sady. Ludność przeważnie białoruska i jak dowiedzieliśmy się od policjanta, w lwiej części sympatyzuje z komunizmem.

Z trudnością rozkwaterowaliśmy szwadron, bo skupiło się tu moc wojska, które różnymi drogami doszło i zajęło wieś. Fatalnie z wyżywieniem, nawet kubka mleka nigdzie nikt sprzedać nie chce, wymawiając się biedą. Ludzie jacyś posępni, nieufni, mrukliwi, nie tacy jak w Topolanach, Łomżyniacy, czy choćby ich współplemieńcy w Haczkach, gdzie wszystko dali i nie chcieli zapłaty. Rotmistrz stanął kwaterą wraz z pocztem w dość schludnej chałupie, Holnicki przyczaił się przy plutonie, a mnie z Lewandowskim pomieścili u siebie dwaj oficerowie kolumny amunicyjnej grupy gen. Kmicica-Skrzyńskiego; jest jeszcze z nimi wachmistrz. Starszy z oficerów bił się już w 1920 roku, ma nawet ranę z tamtych czasów. Wszyscy, nie wyłączając wachmistrza, są bardzo sympatyczni i gościnni. Czas wesoło płynie, a gdy legliśmy na słomę, nie zasypiamy, lecz długo jeszcze w noc snuje się rozmowa o tym, co jest i co będzie.

Tu również, na tej kwaterze dowiedzieliśmy się o przekroczeniu przez wojska sowieckie naszej wschodniej granicy i marszu ich na zachód. Uderzyło to w nas jak grom w pogodny dzień spadły z nieba. To źle, to bardzo źle, zamiast jednego dwu przeciwników. Tak jak bywało nieraz, historia się powtarza. A przecież niedawno Rosja oświadczyła, że w razie naszego konfliktu z Niemcami, dotrzyma umów i zachowa ścisłą neutralność. Czy z nami tak źle?

Wprawdzie nie wiemy, co dzieje się w kraju, gdzie toczą się bitwy i jak daleko posunął się najeźdźca. Chodzą tylko mętne wieści, w które nikt nie wierzy i nie chce wierzyć. Stosunek wojsk sowieckich do nas jeszcze nie wyjaśniony. Podobno nie walczą, a tylko oddziały polskie rozbrajają i wolno puszczają. No, my tam chyba rozbroić się nie pozwolimy Wachmistrz mówi, że słyszał jak radio mińskie podało, że wojska rewolucyjne przekroczyły granicę, by wyzwolić ,,bratnie narody" spod panowania ,,Panów" polskich, a Moskwa głosi, że idzie pomóc bić faszystów. Czy to prawda? Nie wiem, ale teraz rozumiem zachowanie się tutejszej ludności.

Ogień na kominie płonie, brzozowe polana syczą i sypią iskrami, nam troska osiadła dusze i zasnąć nie możemy. Powoli cichną rozmowy i ogień wygasł. Chrapnęlismy i wstaliśmy aż po dziewiątej; wypoczęliśmy, ale żreć się chce. Przed chałupą głodny i zły ppor. Holnicki. Pluskwy nie pozwoliły mu zasnąć, z buta wyłazi noga, bo nie mógł go wciągnąć i przeciął cholewę żyletką. Klnie jakoś inaczej od nas, zupełnie spokojnie i z lekką nutką melancholii w głosie. Dobry to kompan i wierny żołnierz, inżynier rolny z fachu, a kiedyś właściciel majątku. Śmiejemy się wszyscy, całą trójką idziemy na poszukiwanie żarcia, od chałupy do chałupy, ale bez skutku, bo tu raczej, jak głosi znana ludowa, frywolna śpiewka, zamiast chleba dają d...y, a tym zaiste najeść się nie można. Dołączył do nas i Gerula, i już we czwórkę wleźliśmy do Malewskiego, który jakoby coś tam ma. Gdzie tam, sam głodny, poczęstował tylko herbatą i to bez cukru.

Po południu odprawa oficerów i podoficerów u rtm. Łaskiego. Omówił sprawy porządku, czystości koni, spisał ilość amunicji w plutonach i kazał przestrzelić erkaemy, by sprawdzić ich stan i zdolność ogniową. Dowódcy sekcji wykonali to natychmiast po wyjściu z odprawy, co zaalarmowało całą wieś, a myślę, że niejeden ze strachu poczuł wilgoć w spodniach. Niektórzy śmieli się z tego, większość klęła. Wieczorem otrzymałem rozkaz, bym i cały szwadron zebrał do kupy w chacie na skraju wsi, w sekcjach zostawiając przy koniach tylko po jednym szwoleżerze i wystawił placówkę z dwoma ręcznymi karabinami za budynkami wsi przy drodze do Haczek. Gdy nadciągną bolszewicy, nie strzelać, rozmawiać i działać na zwłokę, wysyłając niepostrzeżenie gońca do Brygady. Sytuacja bowiem z Rosją sowiecką jest niewyjaśniona.

Jestem więc dowódcą tej grupy spieszonych szwoleżerów, dumny z tak ważnego zadania. Chłopcy w bojowym oporządzeniu i całkowicie umundurowani, z karabinami u boku leżą na słomie rzuconej w kąt izby. Holnicki i Lewandowski położyli się na jednym łóżku, ja siedzę przy stole, na którym kopci mała lampka naftowa i przeglądam książki bezładnie rozrzucone. Ktoś tu mieszka chyba światlejszy. Okna od strony drogi zasłonięte, na placówce kpr. Laskowski z drugiego plutonu. W sadzie za stodołą ognisko, przy którym kucharze gotują kapustę z baraniną. Swoją kuchnię polową pozostawiliśmy pod Michałowem, zabierając na jeden z wozów szwadronowych tylko kocioł. Czekam na baraninę i tę zupę, ale doczekać się nie mogę, przez okno, wychodzące na podwórze, widać snopy iskier z ogniska. Oddechy śpiących kolegów działają zaraźliwie, litery skaczą przed oczyma, głowa kiwa się i opada na stół. Zasnąłem.

 

20 września 1939 roku

Wymaszerowaliśmy z Hrynek rano w kierunku Białowieży. Wszystkie siły gen. Podhorskiego suną Puszczą Swisłocką hr. Tyszkiewicza, a później wjeżdżają w bory białowieskie. Puszcza, jak zawsze zresztą, robi na mnie ogromne wrażenie. Lasy przepiękne, ogromne, miejscami nietknięte ręką człowieka, sporo starych rosochatych dębów. Widziały te sędziwe olbrzymy niejedną wielkość i niejeden upadek. Rozglądam się i nadziwić nie mogę, a przed oczy wprost gwałtem włażą obrazy Fałata: pola ośnieżone, tropy dzików, granie rogów myśliwskich, nagonka, powrót z łupami na chłopskich ,,rozwalinach", wystawa ubitej zwierzyny i bigos przy ognisku. Nawet nie zauważyłem' jak wjechaliśmy w ulicę Białowieży. Na ulicach cała ludność osady, podszedłem do leśnika stojącego na chodniku, pytając o jakąś restaurację, herbaciarnię czy choćby sklepik tytoniowy. Jest to inżynier z Dyrekcji Lasów Państwowych, zachwyca się bojowym wyglądem pułków i dobrym stanem koni, ale niestety w restauracjach i sklepach niczego nie dostanę. Prosi natomiast do siebie na herbatę. Dziękuję i z wielką ochotą idę z inżynierem do jego domu, gdzie mnie gościnnie przyjęto większą ilością jajecznicy i prawdziwą kawą. Jadłem jak krokodyl, przepraszając gospodarzy za łakomstwo. Pani domu wetknęła mi nawet paczkę z chlebem i wędliną dla kolegów. Gdy wyszedłem, szwadronu nie zastałem, tylko luzaka Fiedorowicza z końmi.

W Białowieży nocuje cała dywizja wraz z taborami, wszystkie stajnie, szopy i stodoły zajęte. Zmuszeni byliśmy konie szwadronu umieścić w parku pałacowym, dokąd nasi szwoleżerowie naznosili sporo słomy, aby na czymś miękkim spocząć. Śpią z końmi, ze swymi bojowymi i wiernymi towarzyszami. Niedaleko zameczek myśliwski Pana Prezydenta, dziś szpital polowy.

Jakie dziwne dni, nie tak dawno błyszczały tu limuzyny dostojników państwowych i znacznych gości zagranicznych, w salonach pałacyku było gwarnie i wesoło. Dziś tam ranni i smutni, a w parku pod drzewami stoją konie pierwszego szwadronu szwoleżerów Kozietulskiego, parskają radośnie, podzwaniają wędzidłami i chrupią skąpą rację owsa.

Ppor. Holnicki odnalazł swój pułk i tam odszedł. My mieszkamy przy szwadronie w schludnym drewnianym domkuzweran-dą, w dawnej plebanii. W jednym pokoju ulokował się Łaski, obok Lewandowski ze mną. Położyliśmy się spać, a pod wieczór, gdy głód począł włazić we flaki, ruszyliśmy do osady. Przypadkowo spotkałem znajomą, pannę Młodzikównę z Bakałarzewa i ta poczciwa niewiasta spozierając w nasze twarze, prawie gwałtem zabrała nas ze sobą na obiad, nakarmiła krupnikiem i kotletami, przypomniała Suwałki, znajomych i Zochę, nagadała się do woli i gdy ją zapytałem o możliwość kupna bielizny koniecznie chciała mi wetknąć koszulę swego szwagra. Odmówiłem, bo jakże brać, ale żałowałem tego. Ta bestia Lewandowski namawia mnie, byśmy odwiedzili znajomego inżyniera, ja z początku waham się, ale uległem. Siedział tam już major 5 pułku ułanów przy dymiącym talerzu z kiełbasą. Ten też nie przybył tu z towarzyską wizytą. Staramy się bujać, że przyszliśmy posłuchać radia, że jesteśmy nasyceni, certujemy się trochę, ale w końcu, niby opornie, zasiedliśmy do stołu i jemy aż się kurzy. Wychodząc przepraszamy, coś tam bąkamy pod nosem i dziękujemy, a pan domu na to:

- Panowie kawalerzyści, ja też znam wojnę i wiem, co to znaczy pusty żołądek!

Doprawdy porządny człowiek, szkoda tylko, że boi się tutejszych chłopów białoruskich i bolszewików. Ma z nimi na pieńku, służył u Denikina96.

Szukamy teraz sklepów z bielizną, bo koszulę noszę już trzeci tydzień, wszystko straciłem pod Olszewem, a ta brudna i przepocona, czuję jak pod łopatką coś gryzie. Boję się o wszy, to byłoby fatalne. Po dłuższym poszukiwaniu natrafiliśmy na porządnego Żyda, który widząc nasze grzeczne z nim obejście, wyciągnął z ukrycia i wręczył nam po jednej koszuli, parze gaci i wełniane rękawiczki. Zapłaciliśmy bajecznie niską cenę. Mało tego, kupiec ten zaprosił nas na kolację i kwaterę nęcąc czystą bielizną i miękkim łóżkiem. Widać wyraźnie, że czegoś się lęka, może domniemanego rabunku przez wojsko i chce kogoś mieć z szarży na ochronę. Pierwsze zaproszenie przyjęliśmy obiecując na kwaterę wachmistrza szefa. Zaprawdę, dzień dzisiejszy jest sytym i nie można nań narzekać. Nie mogę jednak wyjść z podziwu, gdy patrzę na jedzącego Władka Lewandowskiego, jakże u licha w tym tam małym człowieku mieści się taki ogromny żołądek. Podchorąży, jak sam o sobie chełpliwie mawia piątego roku służby97 , Lewandowski może zjadać wszelkie ilości i o każdej porze dnia i nocy. Może ma rację, bo na wojnie nie wiadomo, kiedy następny kęs weźmie się do ust i trzeba jeść co się da i gdzie się da. Syty żołnierz ma humor, a humor to przyjaciel żołnierza w polu.

 

21 września 1939 roku

Pogoda od kilku dni zawzięła się na nas, bo deszcz znowu pada. Jedziemy puszczą, lecz w kierunku zgoła przeciwnym. W kilku miejscach omijać musimy trakt i wjeżdżamy do lasu; trakt bowiem jest zabarykadowany w obawie przed niemieckimi czołgami. Linie telefoniczne wszystkie poprzerywane, druty zwisają do samej ziemi albo wloką się po niej. Z leśniczówki po drodze został tylko komin i część pieców. W Hajnówce już są wojska sowieckie, most na rzece Leśna spalony przez polskich saperów. Brniemy przez nią, dno błotniste, st. szwol. Kamińskiemu potknął się koń, chłopak upadł głową w rzekę, a gdy wynurzył się wyglądał jak wieprz unurzony w błocie. Cały szwadron ryczy i aż pokłada się ze śmiechu.

W puszczy i jej okolicach szerokie, bagniste, rozległe łąki, a nad nimi setki żurawi i dzikich gęsi. Zbierają się dookoła. Dziwny tu sposób uprawy ziemi, małe zagoniki o głębokich bruzdach i wypukłych grzbietach. Chyba po to, by woda łatwiej ściekała, taki swoisty rodzaj melioracji. Zapytany o to gospodarz przypuszczenie me potwierdził.

Na noc zatrzymaliśmy się w wiosce wśród łąk, lasów i bagien, gdzieś w pobliżu Kamienia Litewskiego. Pod wieczór wypogodziło się zupełnie, a nawet zza chmur przegląda się słońce jakby chciało rozjaśnić twardą naszą dolę żołnierską. Jak wszędzie, tak i tu ludność wybiegła na ulicę wioski i ciekawie, a nawet życzliwie na nas spogląda. Są to Białorusini, ale daj Boże więcej takich, okazało się bowiem później, że to mili i poczciwi ludzie. Tabory przyjechały przed nami, a kucharze prowadzą na sznurku tłustego wieprzka. Wieprz kwiczy przeraźliwie, czując snąć swój bliski zgon. Na ten widok oczy szwoleżerom jaśnieją, śmiech krasi twarze, a jadący w pierwszej trójce mojego plutonu szwoleżer Wydra rozdziawił gębę, trąca w bok Kamińskiego i krzyczy w stronę kolegów:

- O, patrzcie, wieprz, jak Boga kocham.

Cieszą się jak dzieci, bo wieprz to jadło, a ciepła strawa daje radość i zapomnienie.

Kpr. Sadowski rozkwaterował pluton w stodołach, ja zaś udałem się do dowódcy szwadronu po rozkazy. Rotmistrz wcina śniadanie złożone z jaj, razowca i masła. Oczywiście korzystam z zaproszenia i dzielnie jemu sekunduję. Na razie odpoczywamy, szczegółowe rozkazy otrzymam wieczorem, jest więc trochę czasu, by rozejrzeć się za możliwą kwaterą. Znalazła się taka w rejonie plutonu, na samym skraju wsi, dokąd Fiedorowicz .przyniósł z kuchni spory kawał surowego mięsa. Gospodyni moja to biedna kobiecina, syna ma na wojnie. Poprosiłem ją, by usmażyła mięso, a ona do tego zgotowała kartofle, jajecznicę, wyjęła grzyby i mleko. Lewandowski poczuł żarcie nosem i wpakował się do mnie. Ten człowiek zawsze wyczuje żarcie, ale nic, we dwóch będzie weselej. Kobieta bardzo kocha syna, bo stale o nim mówi, a my staramy się ją pocieszać, że na pewno żyje, że na wojnie nie każda kula trafia. Na drogę przygotowała nam smaczną kawę i po „skibie" chleba z masłem oraz serem. Gotówki przyjąć nie chciała za nic na świecie: panocki oficerzyki, gdy ja wam usłużę, to i mego Tolka ktoś może nakarmi - tak motywuje odmowę zapłaty. Białorusinka, a taka zacna i doskonale mówi po polsku, zawodząc śpiewnie.

Wieczorem rozkaz, obejmuję dowództwo spieszongo szwadronu. Wszyscy w pogotowiu, zgrupowani w jednej izbie naprzeciw mej kwatery, ubezpieczenia zaciągnięte. Śpię sam w pełnym rynsztunku, z naładowanym pistoletem i granatami na krześle koło łóżka. Tym razem ja wziąłem w posiadanie łóżko, a Lewandowski słomę na podłodze. Leżąc dajemy w dymy, bo od jednego z mieszkańców kupiłem całą paczkę machorki. O tytoń coraz trudniej.

Nocą zrywałem się dwa razy, by sprawdzić posterunki. Czuwają chłopcy stale, a plut. Babacz, obecnie dowódca plutonu, pilnuje by czujki zmieniały się regularnie. Służbista to i dzielny podoficer, przy tym dobry Polak. Nie sarka, nie narzeka, a pełni swoją powinność. Horyzont bez przerwy rozświetlają niemieckie rakiety, czasem gruchną strzały z karabinów maszynowych, daleko biją działa. Na łąkach, w stronie puszczy ciągły ochrypły krzyk żurawi; taką melancholią spowija duszę, że aż rani, a tęsknota wżera się w serce i wierci w nim, i pali jak rozżarzone węgle, myśli snują się wokoło swoich najbliższych i całej Polski walczącej z tylekroć silniejszym przeciwnikiem. Oby tylko serca wszystkich bijących się braci naszch były mężne, a Bóg je wspierał i dał zwycięstwo.

 

22 września 1939 roku

Godzina 3.00 rano, cały szwadron, prócz plutonu Lewandowskiego, gotów do wymarszu. Czekam i niecierpliwię się, a gdy dołączył wreszcie ten pluton, nie szczędzę cierpkich wymówek. Wina to raczej plut. Stefana Bojanowskiego98, gdyż on jako zastępca powinien dopilnować przygotowania pododdziału na czas. Nadjechał dowódca, zdałem raport, pada komenda: „Na koń!" Ruszamy, deszczyk mży, postępujemy za szwadronem rtm. Krzyszkowskiego. Krajobraz wszędzie jednaki, smętny, melancholijny, karłowate laski sosnowe, błota i piachy. Przecież to Polesie, na polach pasą się ogromne stada krów i owiec; mizerne krowiny, ale owce niezłe. Nie dziwię się, że tu każdy chłop i każda baba ma po kilka kożuchów, nosi je stale, w świątek i piątek, bez względu na porę roku. Pasący stada na długich fujarkach wygrywają swe dumki białoruskie, a melodie te dziwnie harmonizują z krajobrazem.

Posuwamy się marszem ubezpieczonym, bo wszędzie można natknąć się na nieprzyjaciół, Niemców albo i oddziały sowieckie. Coraz wyraźniej dochodzą nas strzały armatnie i salwy karabinowe. Tam bije się już ze swoją brygadą płk Plisowski. We wsi kalenkowicze brama triumfalna na powitanie wojsk rosyjskich, a mężczyzn ani śladu. Zwiali w lasy w obawie przed sprawiedliwością, bo wczoraj zamordowali podporucznika99 z 3 pułku strzelców konnych, który z małym patrolem znalazł się we wiosce. Za karę wieś spalono nie zważając na krzyki i błagania kobiet. Słuszna to kara, lecz według mnie za łagodna. Obywatele państwa strzelający i mordujący własnych żołnierzy popełniają zbrodnię i nie mogą liczyć na miłosierdzie. Dwie wsie położone w pobliżu siebie, obie zamieszkałe przez ludność białoruską, a jaka diabelna różnica w usposobieniu i stosunku do nas: tam gościnność i sympatia, tu zaś ohydny i podstępny mord.

Za wsią przy drodze kilka nie pogrzebanych trupów niemieckich i palące się ich samochody oraz motocykle. Druty telefoniczne poprzerywane, niektóre słupy obalone. Zatrzymaliśmy się w lesie przy trakcie, wystawiliśmy dwie armaty przeciwpancerne, dobrze ukryte w zaroślach i osłonione dwoma plutonami naszego szwadronu. Mają przeciągać niemieckie auta pancerne i czołgi, zrobiliśmy więc zasadzkę, zniszczymy co się da i pociągniemy dalej. Czekaliśmy dłuższą chwilę, lecz wysłany patrol nie potwierdził obecności nieprzyjaciela. Ściągnęliśmy, więc wszystko, dosiedliśmy koni i znowu w pochód. Przyłączył się do mnie por. Rylski, poczęstowałem go kawałkiem kury i chlebem, jechaliśmy razem przez dłuższy czas, rozmawiając o sytuacji ogólnej i o Suwałkach. Minęliśmy bokiem miasteczko Czeremcha i w linii szwadronów, z zachowaniem wielkiej ostrożności bojowej, wjechaliśmy do wsi. Opowiadają ludzie, że na tory i dworzec w Czeremsze zrzucono wiele bomb, lecz bezplanowo, nie wyrządzając żadnych szkód.

Napoiliśmy konie i znowu marsz, mamy jeszcze dwadzieścia kilometrów do odwalenia. Posuwamy się w stronę Bugu, do wsi Borysowszczyzna. Na stacji w Nurcu pełno wagonów rozbitych całkowicie i postrącanych z szyn, do tego kilka zmiażdżonych zwłok, które mocno cuchną. Pod wieczór wkroczyliśmy w lasy, jeszcze kilka godzin marszu i późną nocą zatrzymaliśmy się w Borysowszczyźnie zamieszkałej przez osadników i robotników tartaku w Nurcu. Sami Polacy, oddycha się lepiej i raźniej, nikt spode łba nie patrzy, nikt w duchu nas nie klnie, jak to niewątpliwie było w niektórych osadach białoruskich i nikt skrycie nie zamorduje polskiego oficera.

Kwateruje cała Brygada i trudno znaleźć dach nad głową, a szopy dla koni. Choć ciasno, ale jakoś rozmieściliśmy szwadrony, chłopcy śpią przy koniach, rtm. Łaski w szkole, a my z Lewandowskim u robotnika tartaku. Porządny i światły Polak, szczery patriota i gościnny gospodarz. Został tu jednak tylko Włodek, bo Łaski wezwał mnie do siebie na noc. Nie narzekałem choć idąc w ciemnościach kilka razy potknąłem się o wystające korzenie drzew. W kuchni, na kwaterze rotmistrza pełno szwoleżerów, a Józef Jarząbski, ordynans Łaskiego, smaży kartoflane placki i gotuje herbatę. Z Łaskim położyliśmy się na słomę w izbie szkolnej i co tylko Józef przyniesie, znika momentalnie. Okiennice szczelnie zamknięte, w pobliżu przeciągają niemieckie siły pancerne, słychać wyraźny i nieustanny warkot motorów. Cofają się z Brześcia, który zajmują bolszewicy. Nasze ręczne karabiny maszynowe na stanowiskach.

 

23 września 1939 roku

Ledwo świt, a szwadrony do lasu, gdzie o wiele bezpieczniej, bo oko niemieckiego pilota niczego nie dojrzy i nie przeszkodzi w biwakowaniu. Chłopcy budują szałasy, gdyż deszczyk znowu zaczyna i może łatwo przemienić się w ulewę. Z plutonów po kilku ludzi poszło do chałup starać się paszy dla koni. Każda sekcja ma mieć własny szałas, wszyscy więc pracują z ochotą, a nawet to ich bawi, zwłaszcza szwoleżera Wolfa. Dobry to i miły chłopiec, młody, z czynnej służby, rozgarnięty i oczytany. Pochodzi z Kaletnika na Suwalszczyźnie, jest ewangelikiem, a zły płacze, gdy któryś z kolegów nazywa go Niemcem.

Na podłogę mego szałasu Wolf nakładł grubą warstwę gałęzi, a na to kilka snopków słomy. Jest ze mną kilku moich szwoleżerów, leżą na słomie, przekomarzają się ze sobą, opowiadają mi kim są i czym się zajmowali. Drwić można z deszczu i wiatru, gdy dach nad głową. Wypogodziło się, wylazłem z szałasu, na polanie na dużej kupie chrustu siedzi rtm. Więckowski, dowódca szwadronu cekaemów i doktor Gerula. Przyszedłem i gadamy, Józio Więckowski mówi o zbliżającym się sezonie polowania na zające, który dzięki Hitlerowi przepadł w tym roku. Rozstrząsamy i zdarzenia wojenno-polityczne. Przeżywamy takie niezwykłe czasy i co z tego wyniknie? Nasza wielkość, czy nasz upadek? Porwaliśmy się z zapałem do nierównej walki z myślą o zwycięstwie i z wiarą w nie, ufni we własne siły i męstwo. Teraz widać wyraźnie, że bronimy honoru żołnierskiego i obowiązek swój spełnimy wszyscy do końca. Będziemy szarpać wroga, gdzie się da i niemało jeszcze popłynie krwi najeźdźców i naszej. Czasy zmieniły się jednak znacznie, największe samozaparcie, heroizm i męstwo nie zdołają dziś zastąpić masy żelaza, ognia i tysięcy samolotów. Nie mamy pojęcia, co dzieje się w reszcie kraju. Odcięci jesteśmy od świata, od walczących armii, od komunikatów z placu boju i tylko jakieś mętne wieści dochodzą do nas, mniej pocieszające, często zaś czarne i hiobowe. Dziwna walka, trochę jak w 1863 roku, bez paszy dla kom, bez taborów i kuchen, bez łączności z żadnym innym oddziałem walczącym, żyjący rekwizycją, zapomniani i opuszczeni trwamy i walczymy. Jak długo tak tułać się przyjdzie, maszerować nocą, walczyć dniem, zapadać w lasy? Amunicja na wyczerpaniu, dział mało. Partyzantów styczniowych chociaż samoloty nie nękały, a nam nie dają spokoju. Ale nic to, tam Francja się bije: Allons enfants de la Patrie! śpiewają mali poilu, idąc na linię; tam i Anglia niszczy na morzach potęgę niemiecką. Końcowe zwycięstwo nasze i naszych przyjaciół.

Rozmyślania przerwał rtm. Krzyszkowski, który przyszedł z papierosami. Znałazł je gdzieś u Żyda w Nurcu. Zostajemy w lesie na noc, gdyż podjazdy i patrole jeszcze nie wróciły.

Wieczorem płoną ogniska, snopy iskier wesoło trzaskają i skaczą w górę. Miło gwarzyć przy ognisku, w lesie pachnącym żywicą. Rozsiadła się więc wiara i snuje gawędy, niekiedy ktoś zanuci, ale smętnie i cicho; piosenka wnet milknie jakby spłoszona. Beztroskiej, rubasznej śpiewki żołnierskiej nie słychać wcale. Przy jednym z ognisk skupił się niemal cały szwadron ze swoim dowódcą.

- Ach, gdyby tak na święta do Suwałk - wzdycha Mikołajczyk.

- Wziąłbym żonkę za szyję, dzieci na kolana, a wódy wypiłbym kilka litrów.

- Nie za szyję, a za d... - przygaduje Lewin - już ja go znam cholerę!

Lewin pochodzi od „naszych" handlowego wyznania, ma cięty język i stały humor. O konia dba i gdzie tylko może, ściąga dlań owies i siano.

Ognisko to ma do siebie, że rozmarza i usposabia do snucia wspomnień. Wspominamy dni marszów, chłodu i bitwy, kolegów, którzy w nich polegli i nigdy nie wrócą.

Wzdychają chłopcy i chyba myślą o następnych ofiarach. Łaski opowiada jak został ranny. Dzielny to żołnierz, rad jestem, że służę pod jego rozkazami. Inny dekowałby się po szpitalach lub włóczyłby się na wozie, a ten w kilka dni siedzi na koniu i dowodzi mimo, że rana do dziś nie zagojona.

Ognisko powoli dogasa, głosy cichną, chłopcy rozchodzą się. I na mnie czas, kładę się na słomę, owijam się szczelnie derką, a Fiedorowicz rzuca jeszcze na mnie płaszcz. Noc piękna, gwiazdy świecą, księżyc uśmiecha się swoją pyzatą twarzą i nie wiem, czy drwi z nas, czy sympatię nam okazuje. Stary to zresztą blagier. Cisza i spokój, drzewa tylko szumią. Strzałów nie słyszę zupełnie, obok konie chrupią owies, a głodni szwoleżerowie śpią. We wsi szczekają psy.

 

24 września 1939 roku

Zerwałem się o 4.00 rano, jest piekielnie zimno, nóg wprost nie czuję. Krzyczę, by rozpalono ognisko u wejścia do szałasu. Za chwilę już płonie, a cały szałas grzeje się przy nim. Trzaskają gałęzie, a dym jałowcowy, kłębami wdzierający się do wnętrza pachnie przyjemnie i nie gryzie wcale w oczy. Gdzieś w pobliżu ktoś gra na ustnej harmonijce. Dziś niedziela, święto, pewno będzie wałka albo jakaś potyczka, bo dotychczas tak było. Dzień, dwa spokój, lecz w niedzielę czy inne święto zawsze awantura. Mimo wszystko ogolić gębę trzeba i coś na język też nie zaszkodzi. W tych dwóch celach wyszedłem z lasu i maszeruję do domu wczorajszego znajomego. Władek Lewandowski ze mną, idziemy polami, na przełaj, wszędzie pełno żołnierzy: myją się i golą, fasują owies, słomę i co się tylko marzy. W sadach szukają jabłek. Lasy pachną żywicą, wrony kraczą krążąc nad drzewami, a u studni ciągle skrzypi żuraw.

Odświeżeni, ogoleni i nasyceni wracamy z powrotem. Na skraju lasu na ustawionych sagach drzewa siedzi kilku oficerów: mjr Witkowski, rtm. Łaski i Więckowski, doktor Gerula, por. Staniszkis, Migurski i Tadek Krzyszkowski. Dołączam i ja, dowódcę pułku nabieramy na papierosy. Dzięki wymowie Więckowskiego, acz ociągając się, poczęstował wszystkich ,, Junakami". Niby myląc się i przepraszając braliśmy przeważnie po dwa. Łaski przewija ranę i ją nagrzewa. Choć to jesień, ale słońce jeszcze grzeje, w powietrzu włóczą się nitki babiego lata i osiadają na gałęziach, trawach, ziołach, ścierniskach i przechodniach. Na harmonijce wciąż ktoś gra. Otucha rośnie w sercach i nie wiem sam, czy to słońce tak nastraja pogodnie, czy ta melodia płynąca z harmonijki. Obiad też będzie, bo w kotle świnia kupiona w zamian za kulawego konia. Prowadzi się taki handel zamienny głównie z braku gotówki. Szkoda tylko, że nigdzie nie trafia się choćby kilo soli, smakowałoby lepiej podczas marszu.

O godzinie 17.00 wymarsz za Bug. Szwadron pierwszy w straży przedniej, a za nami długi wąż ludzi i wozów. Łaski przy plutonie szpicy, ja zaś prowadzę resztę szwadronu i przydzielony pluton cekaemów pod dowództwem pchor. wachm. Jerzego Staniszkisa100. Mijamy szosę, a na wzgórzu za lekkim zakrętem stoją niemieckie samochody pancerne. Przebyliśmy szosę kłusem, one milczą i nie strzelają, czekają snąć na główne siły. Dopiero gdyśmy już szosę przeskoczyli, otwarli do nas ogień z broni maszynowej. Grzeją jak cholera, pociski gwiżdżą nad uszami, lecz nikogo nie zwalają z konia. Bliżej samochodów porośnięta dolina, spokojnie zdążam ku niej. Tu jest bezpiecznie, pociski górują znacznie. Na czas zdążył przeprawić się przez szosę i podchorąży piechoty, który do nas przyłączył się po rozbiciu jego oddziału; ten ustawił swoją armatę przeciwpancerną i unieszkodliwił jeden z samochodów. Inne zwiały. Ja szybko spieszam szwadron, łapiąc od koniowodnego karabin i idę przeszukać las na wzgórzu, z którego do nas też strzelają. Zetknąłem się z rotmistrzem Łaskim, idzie teraz cały spieszony szwadron. Przeszukaliśmy pilnie, lecz nieprzyjaciel, jak zwykle, gdy czuł się słabszym, umknął. Na szosie, wyżej zniszczonej pancerki i samochodu transportowego, zajmujemy stanowiska, by wszystkie pułki postępujące za nami mogły spokojnie-przebyć zagrożony odcinek i wjechać w las. Ze zniszczonej pancerki zabraliśmy niemiecki lekki karabin maszynowy, sporo ładunków i trochę papierosów, a później wóz spaliliśmy. Trupów niemieckich nie widać, załoga pewnie wydostała się z wozu i zaszyła w krzaki. Tylko kilkanaście metrów dalej pięć świeżych krzyży z hełmami na nich świadczy, że przed nami była tu potyczka.

Na koń i znowu w drogę! Pędzimy wyciągniętym kłusem mijając szwadrony pułków własnych i Brygady Plisowskiego, by ponownie maszerować na czele jako straż przednia. Bug już niedaleko, czuję nawet orzeźwiający i wilgotny zapach łąk nadbrzeżnych i wody, chociaż nauka twierdzi, że woda jest cieczą bezwonną. Przeszliśmy w stępa i wjeżdżamy w dużą, piękną murowaną wioskę Sutno. Za wioską szeioko rozlany Bug, nie zatrzymujemy się wcale, broczymy przez rzekę. Konie parskają wesoło, dobry to znak. Woda pluszcze o brzuchy wierzchowców, a chłopaki podnoszą nogi wysoko by nie moczyć butów. Przeprawa idzie składnie, dla mnie to nie nowina, jako były pionier tyle razy przepływałem Wilię, Niemen, Narew, Wisłę i wiele innych rzek oraz rzeczek, i można powiedzieć, że kocham przeprawy, zwłaszcza wpław. Po przeciwnej stronie złeźliśmy z koni, czekamy aż wszystkie oddziały znajdą się tu. Cisza bezwzględna, tylko czasem koń parsknie, tylko strzemię zadzwoni o strzemię, tylko pies we wsi warknie albo jakaś dziewoja zaśmieje się głośno do szwoleżera czy ułana spoglądającego na nią zalotnie z grzbietu swego rumaka. Wieczór zimny i przymrozek szczypie w palce u lewej nogi. By zagrzać się chodzę bez przerwy, a Fiedorowicz trzyma konie i kurzy liście brzozowe zamiast machorki. Od chwili, gdy został moim luzakiem, polubiłem go i tę jego śpiewną z litewska mowę. Gospodarz i cieśla z okolic Sejn, spokojny, flegmatyczny, lubi wiele gadać, dba o konie, a do mnie przywiązany całą duszą. Kurzy bez przerwy i nie mogę go sobie wyobrazić bez papierosa przylepionego w kącie dolnej wargi. Za machorkę oddałby najlepszy kęs. Marzy, by na wojnie dosłużyć się choćby stopnia starszego szwoleżera. Z boku rozmawia dwóch dakowców, palą, podchodzę do nich i proszę o ogień. Po chwili po głosie poznaję podchorążego Łankajtisa, mego szkolnego kolegę i ongiś przyjaciela. Nie widzieliśmy się już przeszło dziesięć lat i szczerze ucieszyliśmy się z tak przypadkowego spotkania. Gdy wszystkie pułki przeszły Bug, znowu ,,nakoń", i „maszerować". Za Bugiem kraj inny, może mniej romantyczny, ale za to bardziej polski. We wsiach, którymi teraz idziemy wybiegają ludzie na ulice, rzucają jesienne kwiaty, krzyczą, śmieją się i płaczą z radości. Sporo przyjezdnych i ewakuowanych z Warszawy i innych miast.

- Niech żyją! Witamy bohaterskich naszych ułanów!

- A czym pani wita? - pyta kpr. Sadowski.

- Sercem całym, sercem i duszą - wrzeszczą paniusie, a mój Fiedorowicz flegmatycznie kurząc papierosa odpowiada:

- Serce schowaj pani dla siebie, ot co, a nam wynieś coś do żarcia.

Skonfudowane panie już nic nie mówią.

Co tu zrobić z takim draniem? Nic, śmiać się razem ze wszystkimi. Przecież to z serca i ci ludzie chyba to rozumieją. Nie będę karał dobrego żołnierza za tłumienie entuzjazmu ludności. Byłoby to komedią.

Tak jadę, posępny trochę i zadumany, myślę czy danym mi będzie kiedyś z własnym oddziałem wkraczać do Suwałk. Co bym dał za to! Co dałbym, by wśród tłumów rodaków ujrzeć błyszczące radością oczy Zosieńki i synka małego, a może dwu, bo to już czas rozwiązania się zbliża. Sam nie wiem i daleka jest droga do Tipperary, jak śpiewają Anglicy. Przejedziemy ją, ale kiedy? I ilu z nas?

W tej samej wsi znaleźliśmy sklepik, lecz w nim mięta i guziki, trochę cukierków. Ledwo docisnąłem się, bo oficerów i żołnierzy pełno, kupiłem trochę landrynek, osłodzę nieraz gorzką kawę czy herbatę. W pokoiku przy sklepie otrzymałem rozkaz, by po drodze odłączyć się od szwadronu i jednym plutonem zająć nadleśniczówkę Konstantynów, ubezpieczając w ten sposób od strony Białej Podlaskiej postój Brygady. Rtm. Łaski z pozostałymi ludźmi ze szwadronu będzie w odległości dwukilometrowej ode mnie.

Kłusem ruszamy, przewodnik prowadzi lasami hrabiego Zyberk-Platera. Późną nocą stajemy przed budynkiem nadleśniczego, odłączyłem i wjeżdżam na podwórze. Witają mnie tylko psy, ludzie śpią i nikt nie kwapi się wyjść nam na spotkanie. Zsiadłem z konia i walę w najbliższe drzwi, dłuższą chwilę czekam, aż wreszcie wyłazi zaspany gajowy. Każę palić światło, nadleśniczego nie ma, poszedł na wojnę, mieszkanie jego puste, są tu tylko cztery rodziny gajowych. Wyciągam gajowego na podwórze, by wskazał gdzie rozlokować konie i wydał dla nich siano. Przed bramą stawiam ubezpieczenie w sile dwu ludzi z erkaemem, a czujkę wysuwam w przód na skrzyżowanie drogi i traktu. Trakt przed nadleśniczówką barykadujemy, spiłowując na ten cel kilka pięknych drzew przydrożnych. Droga ubezpieczona przed czołgami całkowicie. Z tyłu podwórza od strony lasu rozwalam płot, by w razie napadu większych sił nieprzyjacielskich móc swobodnie się wycofać. Następnie przy pomocy gajowego otwieram siekierą drzwi mieszkania nadleśniczego, tu ludzie wolni od czuwania będą mogli swobodnie i w cieple wypocząć. Żony gajowych wzięły się tymczasem za gotowanie kolacji, więc po godzinie obżerają się wszyscy kartoflami i kluskami na mleku, a dla mnie usmażono kilka kawałków słoniny i zgotowano kawę z cukrem. Jest po północy, pędzę żołnierzy do spania.

Okiennice szczelnie zamknięte, w jadalni, na rozłożonym na podłodze sianie położyli się szwoleżerowie z bronią, gotowi do szybkiej interwencji. Chwilę żartują, śmieją się lecz wkrótce milkną i chrapią, że aż drżą ściany budynku. Ja mam spać w salonie na otomance. Duży to pokój, ściany obwieszone łowieckimi trofeami, w kącie kominek a przy jednej ze ścian w pobliżu okna, fortepian. Ogień z komina rozświetla mrok pokoju. Położyłem się, ale sen, mimo pewnego zmęczenia długim marszem, nie przychodzi. Wstałem i chodzę po pokoju oglądając wypchane skóry zwierząt i ptaków. Echo kroków posępnie odbija się od ścian. W ogień rzuciłem kilka brzozowych polan, płomień trzaska i syczy, pokój rozjaśnia się jeszcze lepiej, a czerwone refleksy świetlne pełzają po ścianach, meblach i okazach zwierząt. Podsunąłem fotel i usiadłem naprzeciwko ognia, bezmyślnie wpatrując się w wesoło skaczący płomień, zasnąć nie mogę. Pchnąłem drzwi i wyglądam na drogę, lasy szumią posępnie. W Białej Podlaskiej światła, jakby wojny nie było wcale. Zajęli miasto bolszewicy, a pewni, że nie będą bombardowani, uruchomili elektrownię. Ubezpieczenia w porządku, chłopcy na czujce rozmawiają szeptem, a gdy zbliżyłem się, cichną zupełnie. W prawo od nas są Niemcy. Odchodząc jeszcze raz nakazuję, by broń Boże nie zasnęli. Na kominku dalej płoną szczapy, a oddechy śpiących i mruczenie przez sen słyszę aż u siebie. Potem otwierają się cichuteńko drzwi i staje w nich szwoleżer Wolf.

- Wolf! Dlaczego nie śpisz, bracie?

- Nie mogę zasnąć, a słyszałem, że pan porucznik nie śpi. Proszę, niech mi pan porucznik powie, co dzieje się i co będzie z Polską. Czy my zwyciężymy? - pyta z wielką trwogą w głosie i z lekkim zażenowaniem.

- Nie martw się, Wolf! Walczymy przecież i walczą inni. Gdy nas pobiją, walczyć będą spojusznicy. Wróg padnie, a Polska będzie większa i silniejsza niż dzisiaj. A teraz spać i myśleć tylko o tym, by bić szwabów gdzie się tylko da. Czołem!

Odszedł spać, może nieco pokrzepiony, a może dalej będzie gryzł się i rozważał. Wolałbym, by nie myślał, by beztrosko śmiał się i żył z dnia na dzień i tak pewien jestem, że dobrym żołnierzem zawsze zostanie. Patrzy mu to z oczu i dał już tego dowody. Zasnąłem wkrótce i ja.

 

25 września 1939 roku

Zbudził mnie Wydra, meldując, że na skraju lasu znajdują się niemieckie czołgi. Skoczyłem na nogi i wybiegłem na dwór, pod budynek. Mgła gęsta, trudno coś dojrzeć, charakterystycznego warkotu też nie słyszę. Przez lornetkę wpatruję się w las, ale zamiast czołgów widzę kilka folwarcznych wozów na kartofle. Zwymyślałem lekko Wydrę od ślepców i ofermów i wróciłem do pokoju. Kpr. Sadowski wstał, budzi i innych. Chłopcy leniwie podnoszą się z barłogów i śpieszą do koni. Sadowskiego ze st. szwol. Bancem wysłałem do dworu w Konstyntynowie po owies dla koni, a sam położyłem się jeszcze trochę chrapnąć, gdyż spałem zbyt krótko.

Wrócili obaj dość wcześnie i niepróżno. Przywieźli bowiem owies, chleb i dwa litry okowity, dar administratora majątku. Koniom nasypano pełne żłoby, niech żrą, reszta idzie w owsiaki. Ludziom kazałem wydać chleb, a gospodynie gotują kawę. Po jedzeniu, wysłany do Kwatery Głównej szwoleżer Kamiński przywiózł dwa worki liści tytoniowych, co sprawiło wszystkim największą radość. Jeden worek zostawiłem dla szwadronu, resztę odsyłając pułkowi. Nie mam wcale wyrzutów sumienia, własny szwadron to rzecz pierwsza, a wreszcie mój szwoleżer to zdobył.

W ciągu dnia mieliśmy kilku gości. Przeciągający z oddziałami oficerowie piechoty zatrzymywali się, by trochę odpocząć, napić się wody i coś przetrącić. Zazdroszczą nam kawalerzystom.

- Wy to macie lepiej, zawsze prędzej wszędzie jesteście i możecie coś zdobyć. Gdy my gdzie przybywamy, wieś już objedzona - tak narzekają i mają trochę racji.

Przejeżdżał tędy, jadąc z podjazdu z meldunkiem do dowódcy Brygady i Lewandowski, a gdy wrócił, zatrzymałem go u siebie. Potwierdziło się, że sowieckie siły w Białej. Uruchomili nawet administrację i na razie zachowują się poprawnie w stosunku do ludności. Niemcy na południe od Konstantynowa, my pomiędzy nimi. Zresztą czort ich bierz. Jedzenie na stole i butelka okowity, co pod kartoflane placki smakuje, a jest i chleb z masłem. Nie zdążyliśmy dokończyć tej sjesty bo rozkaz wzywa do szwadronu.

- Na koń! Za mną, kłusem marsz!

Pędząc płoszymy stada bażantów, których w tych lasach pełno. Przyglądam się tym ptakom, gdyż dla mnie to zwierzyna egzotyczna i nigdy nie strzelałem do niej. Melduję swój powrót i wręczam rotmistrzowi zdobyty tytoń. Znowu jesteśmy szwadronem straży przedniej kolumny, a niektóre oddziały już wyciągnęły. Jedziemy na czoło, cały czas kłusem, mijając pułki Brygady Plisowskiego i furgony z rannymi. Być rannym w tej wojnie to tragedia. Szpitali polowych nie ma, środków opatrunkowych brak, ciągłe kluczenie po bezdrożach furmankami nie leczy, lecz jeszcze bardziej osłabia tych nieszczęśliwców i jątrzy rany. Tych, których woziliśmy autami sanitarnymi jeszcze gorszy los spotkał, bo jak chodzą wieści, zginęli ostrzeliwani świetlnymi pociskami, a ponoć z nimi i dr mjr Leszkowicz. Ile w tym prawdy, jeszcze nie wiemy, miał jednak taki fakt zaistnieć.

Po drodze co kilkadziesiąt metrów koń, a obok ułan szybko zapinający spodnie. To robi świeża wieprzowina spożywana bez soli.

Zajęliśmy nareszcie swe miejsce na przodzie kolumny i maszerujemy stępem. Pogoda popsuła się i siecze deszczem. Mijamy oświetloną Białą Podlaską, posuwając się prawie obok miasta. Marsz to dalszy i droga dłuży się niemiłosiernie. Marzniemy i by się ogrzać, często złazimy z koni. Migurski już zdrowszy, zszedł z taczanki i maszeruje obok mnie. Bez hełmu, w granatowym berecie, w płaszczu bez pasa i rynsztunku wygląda komicznie, ale ma humor, wraca do zdrowia i do swego szwadronu. Śpiewamy wszystkie, jakie tylko znamy pieśni: żołnierskie, białoruskie, rosyjskie. Przeważnie sprośne, nieprzyzwoite. Jest nas kilku, bo także inni koledzy dołączyli i ryczą jak my. Dobrze to działa na samopoczucie, przestaje się myśleć o rzeczach przykrych i złych. A gdy wyciągnąłem z kieszeni flaszkę okowity, czarne myśli poszły won, pozostawiając humor i beztroskę. Żołnierz na wojnie, by nie załamać się, musi być wesoły. To cecha dodatnia i pożądana, inaczej skapcanieje i nic z tego. Są momenty, że płakać się chce, ale wówczas mocno zaciska się zęby, bo to jedyny ratunek. Tak jest i teraz, w duszy głęboka troska, na ustach radość i śpiewka. Bo jutro? Kto wie, co będzie jutro i ilu z nas zostanie.

Przed pierwszą po północy zajęliśmy wieś Karczew. Rozmieszczamy konie w stajniach i stodołach, a spać z rtm. Łaskim mamy na plebanii, ale - niestety - wyrzucono nas i cały szwadron. Plebanię zajął dowódca Brygady, nasz płk Milewski, a my rozkwaterowaliśmy się na koloniach w kilku oddalonych od siebie zagrodach. Ma to dobrą i złą stronę. Dobrą, bo łatwiej o żywność dla ludzi i furaż dla koni; złą bo w obliczu nieprzyjaciela lepiej, gdy się jest w większej kupie.

W tej samej wsi kwaterujemy jeszcze przez dzień i śpimy jeszcze jedną noc. Żarcia dużo, kwatery możliwe, ale płacimy i to dość słono. Co zresztą po pieniądzach! Na wojnie mają one zgoła inną wartość. Gdy są, to się je wydaje, gdy ich brak, to też się żyje; kończą się, mnie już zostało tylko 20 zł. Fiedorowicz jest przezorny, w moim imieniu kupuje wszystko i ładuje do sakw. Wie, bestia, że i on na tym skorzysta i mnie nakarmi, gdy nadejdzie dzień postu.

Gdzieś za Białą strzały armatnie, a u nas na razie spokój: Przez cały dzień drogą od miasta przechodziły grupy mężczyzn, a nierzadko jadą fury. Ludność usiłuje wracać do Warszawy. Sporo kolejarzy w mundurach, lecz niektórzy na czapkach nie posiadają orzełków. Mówią, że Niemcy albo policjanci żydowcy je pozrywali. Opowiadają o postępowaniu władz sowieckich z ludnością polską. Na razie jest ono zupełnie poprawne, lecz szumowiny i męty szaleją z uciechy, a Żydzi panoszą się. Taka jest dusza ludzka — niestety. Za swobodę, za równouprawnienie, za język ojczysty i samorząd w najgorszych i najcięższych dla Rzeczypospolitej chwilach jej właśni obywatele zdradzają Ją i znęcają się nad współrodakami i współobywatelami. Gdy to robi najeźdźca, dziki, bezwzględny i okrutny - nie dziwię się temu i niczego innego po nim nie spodziewałem się. Ale właśni obywatele? To już zbrodnia, za którą musi przyjść surowa kara. Na szczęście nie wszyscy są tacy. Niektórzy Białorusini w swoich wioskach okazywali sympatię i radość na widok polskiego munduru, a i Żydzi tak samo. Ale ci inni? Boli to zbyt mocno, by rozważać dalej.

Jeden z kolejarzy pokazał mi naramiennik oficera niemieckiego. Na moje pytanie, skąd go ma, opowiedział o dość charakterystycznej scenie, którą obserwował. Mianowicie w lesie za Białą Podlaską biwakowało kilku oficerów niemieckich, spożywając pieczony drób, ale gdy nadjechał goniec motocyklem, porzucili jadło i zaczęli zrywać naramienniki: zwiali Dlaczego? Kolejarz tego nie wie i ja nie mogę zgadnąć.

 

27 września 1939 roku

O siódmej rano szwadron już gotów. W rozwiniętym szyku stoi przed kwaterą dowódcy, mam złożyć raport. Jeszcze raz sprawdzam równanie, lustruję ludzi i konie. Nadjeżdża wreszcie w towarzystwie swego luzaka dowódca. Rzucam komendę:

„Szwadron baczność! Szable w dłoń! Na prawo patrz!" Podjeżdżam i raportuję:

- Ludzi 86, kom 93.

Koni mamy więcej, bo po poległych i zaginionych, od początku wojny brakuje natomiast ludzi do pełnego stanu. Łaski staje przed szwadronem:

- Czołem szwoleżerowie!

- Czołem pa-nie rot-mi-strzu! - odpowiada szwadron.

- Baaczność! Szable schroń! - komenderuję.

Pierwszy to tak uroczysty apel od początku wojny i nic dziwnego, bo zostaje odczytany rozkaz dowódcy Dywizji Kawalerii Zygmunta Podhorskiego. W rozkazie generał oddaje hołd pamięci poległych, nawołuje do wytrwania i męstwa, krzepi wiarę i otuchę w pomyślne zakończenie wojny o świętą dla nas sprawę. Szkoda tylko, że nie mogę przytoczyć tu pełnego brzmienia rozkazu, był piękny i ciekawy. Po odczytaniu rozkazu rtm. Łaski, licząc się z ewentualnością spotkania i walki z kawalerią sowiecką, kazał wydać szwadronowi lance, które dotychczas leżały na wozie. Lance niesamowicie zardzewiałe, szwoleżerowie czyszczą je, by nie przynosiły wstydu szwadronowi. Nie jestem tym zbudowany, nie wierzę w możliwość skorzystania z tej broni, a będą tylko zawadą w marszu nocami po krzakach i zaroślach. Ale rozkaz jest rozkazem i nie ma na to rady. Ruszamy i po kilku godzinach stanęliśmy w województwie lubelskim. Żyzna tu gleba, ziemia pszenicy, chmielu i buraków cukrowych. Wioski schludne, pełno sadów, chaty oplecione winem, a na polach moc melonów. Drewniane ściany domów bardzo cienkie, a ja przyzwyczajony na Suwalszczyźnie do widoku grubych, potężnych belek, nie mogę się wprost temu nadziwić. Czy klimat tu inny, czy ludność hartowniejsza? To drugie odpada, chyba więc klimat i brak drzewa, bo lasy nędzne i ani się umywają do puszcz i borów Suwalszczyzny czy powiatu augustowskiego. Na szosach i traktach tak samo, jak wszędzie, gromady ludności cywilnej idą tu i tam, do domów i z domu. Jedna wielka gehenna! Deszcz pada, błoto, konie człapią i z trudnością wyciągają kopyta, wozy taborowe skrzypią i piszczą

Wśród siekącego po twarzach deszczu przybyliśmy do wsi Ukmin koło Parczewa. Ukmin jest wsią dużą, rozbudowaną w trzech rzutach tuż przy szosie i szerokim trakcie do Parczewa. Błoto straszne, bo ciężka, czarnoziemno-glimasta gleba namiękła deszczem i wilgocią. Na ulice wioski wybiegł kto żyw, a przeważnie kobiety i dzieci. Są to ewakuowane z Suwałk rodziny wojskowe 29 pułku artylerii lekkiej i 41 pułku piechoty suwalskiej. Pytają o mężów i ojców. Nic im o ich najbliższych powiedzieć nie możemy, bo z tymi pułkami nigdzie nas losy nie zetknęły i przez cały czas operowaliśmy na innym teatrze wojny. I choć ludzie ci obcy mi i nikogo nie znam, fakt, że są to z jednych okolic, że przyjechali z miasta mej żony, napawa mnie radością i cieszę się patrząc na nich.

W Ukminie spędzamy noc, pomieszczenia niezłe, o jedzeniu jednak mowy nie ma. W sąsiednich wioskach są rodziny naszego pułku. Niecierpliwią się ci, co tam mają swe żony i dzieci, wierzą że je wkrótce ujrzą, nacieszą się i odpędzą niepewność z ich serc, gdy staną przed nimi żywi i cali.

 

28 września 1939 roku

Rtm. Łaski widział się ze swą żoną101. Mieli nas wszystkich za straconych, gdyż krążyły wśród nich gadki, żeśmy zostali wystrzelani w czasie przeprawy przez Wisłę. Zwykle strach ma wielkie oczy, tak już bywa. Opowiada rotmistrz o ciężkich warunkch rodzin ewakuowanych, drożyzna straszna, ludzie nieprzychylni, bo we wsi sporo Białorusinów, i prawie nic dostać nie mogą. Chleb widzą rzadko, o mięsie trudno nawet marzyć. Pani Michelisowa pytała o swego męża. Cóż jej miał rotmistrz odpowiedzieć? Ten oficer zaginął pod Michałowem razem z wachm. Stefanem Bohatyrowiczem102, i do dziś ich nie ma. Słuchając tego i obserwując po drogach poniewierkę i nędzę ewakuowanych, zadowolony jestem żem Zochę z Wieśkiem zostawił w Suwałkach. Te tu wszystkie panie uciekały przed nieprzyjacielem, lecz nie uciekły. A tam choć wtargnął najeźdźca i opanował nasz piękny kąt, to jednak Zochna jest u siebie i wśród swoich, którzy nie dadzą zginąć.

Niedługo staliśmy w Ukminie, znowu ruszamy w pochód. Wszędzie szwęda się pełno uciekinierów, nie tylko kobiet, ale są i mężczyźni, nawet tacy, co powinni bić się w polu. Głodne to i wynędzniałe, brudne i w zniszczonych, kiedyś ładnych ubraniach. W pierwszej wiosce za Ukminem zatrzymuje się pułk na dwugodzinny postój. Włażę do chaty, gdzie gościnny gospodarz dał mi całą bułkę białego chleba i wiadro mleka. Zdobycz tę rozdzieliłem pomiędzy szwoleżerów plutonu, zostawiając taką samą część i sobie. Przy drodze rosną dzikie grusze, a w sadach resztki owoców. Chłopcy oczyścili gałęzie i chyba nic już właściciele tam nie znajdą. Dobrzy to zresztą ludzie, ale cóż z tego, gdy sami są biedni i już od początku wojny objadają ich wszystkie wojska jakie tędy ciągnęły, a najbardziej kupy maruderów i rozbitków.

Gospodarz, u którego zatrzymał się rtm. Łaski, miał sporo miodu, lecz gdy tam poszedłem z Lewandowskim, wszystko już było wysprzedane. A szkoda, miałem na miód wielką ochotę. Gospodarz nazywa się Kondracki, ma 66 lat, lecz trzyma się krzepko, twarz inteligentna i jakby stale zamyślona. Czterech synów posłał na wojnę i cieszy się z tego. Dużo gada o przyszłej chwale Polski, a przepowiednię swą opiera na jakiejś proroczej księdze i mówi, że już wiele faktów sprawdziło się. Gdy mówi o Polsce, wygląda jak prorok i oczy mu błyszczą. Doprawdy dziwny i ciekawy to człowiek, choć zwykły i prosty rolnik.

Na drodze we wsi pełno ludzi. Idą i idą w różnych kierunkach, a wielu wygląda na przebranych żołnierzy, śpieszą do domów, albo uciekają z terenów wojny. O nas powiadają, że to są pierwsze, jakie widzieli, oddziały tej armii karne i zdyscyplinowane, z wiarą w skuteczność walki, nie objęte demoralizacją. Dotychczas spotykali luźne gromady żołnierzy włóczących się z miejsca na miejsce, bez celu i dowódców, nierzadko pozbawionych broni. I tędy przechodzą takie grupki. Gdy pytamy o przyczynę tego stanu, odpowiadają niejasno, wykrętnie i plotą brednie, w które trudno wierzyć. Najwięcej zwalają na dowódców, mówiąc iż ci kazali im się rozejść, albo że ich całkowicie rozbito. Nie mogę naprawdę uwierzyć jak oficer może opuścić swój oddział. To przecież zdrada i tchórzostwo. Czyżby naprawdę aż do tego doszło? Jeżeli tak, sądy będą miały wiele do roboty.

Odpoczęliśmy, konie zjadły owies i znowu w pochód. Maszerujemy terenem płaskim, równinnym, jak na Podlasiu, lecz częste stawy i jeziorka, a na nich stada kaczek urozmaicają monotonię krajobrazu. W polu ludzie kopią kartofle i wybierają warzywa, a gdy zbliżamy się, rzucają robotę i na wyścigi biegną na drogę, by nas powitać i nasycić się widokiem tylu pułków kawalerii. Obok, wydeptaną kopytami ścieżką jedzie na rowerze jakiś oberwaniec z butami przewieszonymi przez ramię. Opowiada mi niestworzone rzeczy o swej „martyrologii" w niewoli niemieckiej i sowieckiej, w której rzekomo był i tylko cudem uniknął śmierci. Zdaje się, że trochę zającem podszyty. Z dalszej rozmowy wynikało, że to ppor. Dmowski, lekarz weterynarii w jednym z pułków artylerii i mój kolega ze szkoły podchorążych Poradziłem, by zameldował się u nas w pułku, bo weterynarza nie posiadamy.

Jedziemy wciąż, już późny wieczór, a kresu marszu nie widać. Senność włazi na oczy, zasypiam i budzę się, gdy tylko koń staje na nierówność gruntu lub silniej potrząśnie łbem. Czasem ulegam złudzeniom, halucynacji, widzę przed sobą piękną wieś, stojące rzędem białe chaty, sady i opłotki. Gdy wpatruję się bliżej, zjawa znika, a przede mną puste pola, krzaki i nasze tabory. Nie dziwię się, że strudzeni wędrowcy na pustyni tak nierzadko przeżywają to, co nazywamy fata morgana i zamiast piasków Sahary widzą upragnione oazy z wodą i cieniem palm daktylowych. Ale wszystko ma swój koniec, skończyły się więc majaczenia i wjechaliśmy do prawdziwej wioski z myślą, że w niej się zatrzymamy. Szkoda marzyć, choć wieś porządna i chaty ciągną się długo. Tylko krótki odpoczynek i dalej, jak co dnia, jak wciąż. W tej wsi rozprężyłem nieco zesztywniałe od długiej jazdy nogi. Gdy zlazłem z konia, zacząłem chodzić po drodze i obserwować co się dzieje. Na jednym podwórzu stoi wóz zaprzężony w parę pięknych kom, jadą nim maruderzy i woźnica, zapewne też żołnierz przebrany za cywila. Wózek akurat pasuje do nas i przydałby się w szwadronie. Niewiele myśląc, szef szwadronu st. wachm. Wajs zarekwirował pojazd mimo sprzeciwu maruderów. Na drodze pod płotem grupka dakowców z ppłk. Ludwikiem Kiokiem. Podchodzimy tam z Lewandowskim, rozmawiamy i kurzymy machorkę. Podchodzi i ten rzekomy chłop, właściciel wozu i koni. Zwracając się do pułkownika Kioka mówi:

- Panie pułkowniku zabrali mi moje konie, jadę do Skierniewic do domu, proszę je oddać.

- A dajcie mi spokój, człowieku, ja sobie pułkownik ale doktor, a tu macie pułkownika dowódcę - odpowiada Kiok i ręką wskazuje mnie.

Jestem zaskoczony tym niespodziewanym awansem, zgłupiałem do reszty. Jest ciemno, dystynkcji nie widać, robię przeto z mej skromnej osoby pułkownika i na prośby woźnicy odsyłam do szefa po wóz, a tymczasem szef z taborami już daleko, bo wozy poszły wcześniej. Niedługo i my ruszyliśmy za nimi do wsi Stoczek w pobliżu Wieprza.

W obrębie mego plutonu żadnej możliwej chałupy na kwaterę. Poszedłem do Lewandowskiego, tyle razy przytuliłem go u siebie, niech choć raz on ma mnie na karku. Przed spaniem coś by się przegryzło, ale gospodyni twierdzi, że nie ma niczego, dopiero gdy dostrzegła jak żołnierze z innych oddziałów wynoszą owies ze stodoły, zmiękło jej serce i dalej nam smażyć jaja i mięso, prosząc byśmy jedli i nie pozwolili innym grabić stodół z resztką paszy.

Przez całą noc spać nie można, bo artyleria wali bez przerwy. Budzę się raniutko, ktoś spotkany objaśnia, że to gen. Franciszek Kleeberg103 z dwiema dywizjami piechoty i artylerią ciągnie w naszą stronę i już nawiązano łączność. Jeśli to prawda, to brawo, niech żyje Kleeberg! Czekamy na to, jak na objawienie. Dwie dywizje, to siła, teraz zaczniemy walić w szwabów jak w bęben.

Tymczasem ogień nie słabnie, natęża się wciąż. W pobliżu kwatery stoją dwa działa z 4 dywizjonu artylerii konnej i strzelają, raz jedno, raz drugie, albo "i oba jednocześnie, aż szyby drżą w chałupie. Zza Wieprza Niemcy odpowiadają, ale nieregularnie i dość rzadko. Widocznie jeszcze nie podciągnęli swoich sił bliżej.

Przypomniałem, że to dziś Michała, imieniny rotmistrza Łaskiego. Należy mu złożyć życzenia, bo chłop morowy i dobry dowódca. Zabrałem ze sobą Lewandowskiego, pchor. Jakubowskiego, wachmistrza szefa, plut. Babacza i po jednym szwolerzeże ze wszystkich plutonów. Poszliśmy na kwaterę dowódcy. W imieniu własnym i szwadronu życzę pomyślności i ziszczenia się pragnień. Łaski wzruszony dziękuje i ściska się ze wszystkimi, a później wychylamy po jednym kieliszku wódki. Więcej nie ma, tylko ten kielich symboliczny.

Po południu ogień nieprzyjaciela wzmaga się coraz bardziej i zbliża się ku nam. Wieża kościoła w Kijanach płonie cała, bo Niemcy myśląc, że tam znajduje się punkt obserwacyjny naszej artylerii, skierowali na nią silny ogień armatni. Od strony Wieprza i Kijan, przez pola, do Stoczka wciąż wpadają łącznicy i gońcy z meldunkami do dowództwa Brygady Milewskiego. Dwu gońców, podchorążych lotnictwa na koniu wygląda operetkowo. Jeden z nich skarży się przede mną, że pierwszy raz w życiu jedzie konno. Są podobni do biblijnych męczenników, co to sadzano ich na srogie bestie i lamparty. Za chwilę znowu goniec, a ten obok meldunku przywozi przykrą dla nas, kolegów, wieść. Od kuli nieprzyjacielskiej poległ wachm. pchor. Włodzimierz Masłowski104, gdy z patrolem po wykonaniu zadania wracał do swego szwadronu. Otrzymał ranę w głowę, gardło i pierś. Miał prawdziwą, kawaleryjską śmierć, nagłą i na koniu. Skończył Szkołę Podchorążych i czekał na awans podporuczni-kowski, młody, dzielny i wesoły. Wczoraj ani przeczuwał, śmiał się i opowiadał kawały. Pochowano go na cmentarzu w Kijanach, nad brzegiem Wieprza. Pierwszy to nasz poległy, pochowany w asyście duchownego i tylko zamiast salwy honorowej grzmiały mu działa zewsząd, a księdzu, gdy rzucał grudki ziemi, zaciskały się kurczowo szczęki i drżało kropidło w ręku. I nic dziwnego, bo śmierci się nie wybierze.

Ogień artylerii wrogiej przeniósł się teraz bliżej wsi, a niektóre granaty i pociski rozrywają się aż tu. Przychodzi rozkaz opuszczenia wsi, a gdy wyciągnęliśmy, ogień stał się tak silny, że siecze jak deszcz. Ciągniemy w stronę wczorajszego naszego marszu na Stoczek, szwadron pierwszy znowu w straży przedniej. W budynku małego przystanku kolejowego odprawa dowódców szwadronów, a później odłączamy od pułku i już nocą jedziemy do wsi Karczówka w dolinie nad Wieprzem, naprzeciwko Lubartowa, by ubezpieczyć postój pułku.

Jest późna noc, przejeżdżając widzę, jak obok wlecze się taczanka, którą powozi jeniec niemiecki, a na niej przykryty kocami siedzi Rysio Migurski105. W Karczówce witają nas psy, a szczekają tak przeraźliwie, że mogą obudzić podejrzenie u Niemców, których placówki są oddalone tylko o kilkadziesiąt metrów, po przeciwnej stronie Wieprza. Przed wsią, ze stogu słomy wyciągnięto wyrostka. Myśleliśmy, że to szpieg i konfident niemiecki czy inny diabeł. Okazało się jednak, że to zwykły, pospolity i zidiociały głuptak, jakich wiele w niektórych naszych wioskach. Psy stopniowo uciszyły się i przestały szczekać, a co hałaśliwsze sołtys kazał pozamykać w stajniach i chlewach. Jest tu z nami i rtm. Konstanty Kozłówski ze szwadronu pionierów, rozkwaterował się w innej stronie wsi bo przy moście do Lubartowa. My musimy czuwać, Babacz z plutonem zaciągnął placówkę na skraju wsi tuż nad rzeką i pod bokiem nieprzyjaciela. Reszta plutonów zgrupowana w poszczególnych zagrodach w pogotowiu. Chodzi bowiem o to, by wszystko było gotowe do natychmiastowego użycia i działania. Migurski zorientował się gdzie jest i wrócił do swego szwadronu. Gorzej, że nie mam nic do palenia, a koledzy także biedni. Ludność w przewidywaniu ostrzeliwania wsi i walki wywozi i ukrywa swoje zapasy. Na moją kwaterę przyszła młoda pani z mężem, uciekinierka z Warszawy, siostra miejscowej nauczycielki. Smutna i przygnębiona, narzeka, siostry nie zastała, trudno coś zdobyć do jedzenia. Mąż stara się ją uspokoić, ale niewiele to pomaga.

- Co mam robić, panie poruczniku, niech nam pan coś poradzi, tu będzie bitwa. Co robić? — pyta wśród łez.

Jaką dać radę tym państwu, skoro sam niczego nie wiem i jestem tak umęczony.

- Najlepiej, skoro tylko usłyszycie państwo pierwsze pociski skierowane na wieś, pakujcie co macie pod ręką i umykajcie w lasy. Innej rady nie ma.

Przepraszam ich i kładziemy się z Lewandowskim na słomę w kącie chałupy pod piecem i tak leżąc w ubraniu czekamy, a jest już czwarta rano.

 

30 września 1939 roku

Gwałtowna strzelanina zrywa nas o godzinie 6.00 z posłania. Nerwowo nakładam na siebie rynsztunek i z bronią w ręku wyskakuję na podwórze, Lewandowski za mną. Strzały gęste, karabiny maszynowe jazgoczą bez przerwy. Biegnę za stodołę, by zorientować się w sytuacji, por. Staniszkis kłusem pędzi do tyłu. Gdy wystawiał swoje cekaemy, został gwałtownie ostrzelany zza Wieprza i nie zdążył nawet otworzyć ognia, teraz szuka lepszych stanowisk. Krzyczę do swoich, by natychmiast konie prowadzono za drzewa, na tyły zabudowań, a szwoleżerowie ani na krok od nich nie odstępowali. We wsi ruch i zamieszanie ogromne, kobiety płaczą i z dziećmi na rękach biegają po drodze nie wiedząc co robić. Mężczyźni wynoszą z chat cały dobytek, pracę już nie życia, a nieraz pokoleń całych. Stoły, łóżka, pierzyny, obrazy święte, wszystko to porozrzucane w nieładzie wala się po podwórzach i krzakach. Niektrzy chronią się w doły na ziemniaki, inni kopią prowizoryczne schrony. Pobiegłem na drugi koniec wsi, bliżej mostu na Wieprzu, a tym samym i nieprzyjaciela. Chcę coś zobaczyć, czegoś się dowiedzieć, złapać Łaskiego i działać. Lewandowski ze spieszonym plutonem maszeruje za chałupy, ja stoję na wzgórzu przy studni, słucham i patrzę. Czołgi wciąż warczą, ale jeszcze są po prawej stronie rzeki. Zaczyna w wioskę bić artyleria i siecze odłamkami, które z sykiem i gwizdem rozpryskują się szeroko. Odłamki padają wokoło, podnoszę kawał rozpalonego żelaza z pobliża mej nogi i ważę go w ręku, ciężki i pali jak cholera. Pociski nie cichną i pokrywają calutką wieś, aż dziw, że jeszcze nie płoną budowle, ale już za stodołami płomieniem strzela w górę sterta słomy czy stóg siana.

Wróciłem do plutonu, chłopcy i konie w komplecie, czekają rozkazu. Rtm. Łaski każe, prowadząc konie przy pyskach, maszerować w kierunku lasu za wsią. Wczorajsi moi znajomi zaspali widać trochę i dopiero teraz wieją. Po minach widać, że małżonek więcej przestraszony od swej drugiej połowy, bo ta tylko rozgląda się, gdy pocisk uderzy bliżej. Na skrzyżowaniu dróg dosiadamy koni i stępa suniemy aż na skraj wioski. Tam w wąwozie przy drodze, ukryci, jakiś czas czekamy, wreszcie Łaski wydaje rozkaz, bym z plutonem i jednym cekaemem galopem wjechał do lasu, cicho posunął się pod sam Wieprz, obserwował nieprzyjaciela i przeszkadzał w jego ruchach. Lewandowski z plutonem ma to samo zadanie, ale w prawo od wsi.

Niezwłocznie ruszam i przeskoczyłem nawet kawał przestrzeni, lecz goniec przybyły z dowództwa pułku z rozkazem, aby szwadron natychmiast dołączył do pułku, zawrócił i mnie. Maszerujemy w myśl nowego rozkazu. Pociski artyleryjskie ściągają nasz oddział, bo Niemcy przedłużyli ogień. Nie robi to na nikim żadnego wrażenia, wszyscy zdążyli się już z ogniem oswoić, nawet szwoleżer Wydra nie wygląda na zmartwionego, a Fiedorowicz, Kamiński, Kępisty, Banc, Wolf i inni obserwują z ciekawością miejsca, w które pociski uderzają i śmieją się, że nas dosięgnąć nie mogą. Z lasu wyciąga długa kolumna taborów i wlecze się za nami. Tak dojechaliśmy do wsi Cegielnia i kolonii Ostrówek.

Stajemy tu na nocleg i dalej ubezpieczamy postój pułku. W mieszkaniu na kwaterze pełno pustych butelek po wódkach z Suchowoli hr. Czetwertyńskiego. Kwaterujący tu przede mną oficerowie urządzili bibę i tak spili gospodarza, że ten jeszcze leży nieprzytomny i wstać nie może. Ja chodzę po pokoju i klnę, w żadnej z butelek nic nie zostało, wysączyli do ostatniej kropelki, a chętnie bym łyknął coś niecoś. Żołnierze moi, korzystając ze stanu gospodarza, kradną owies, siano i koniczynę. Zamykam na to oczy, bo robią tak z przywiązania do koni, a czym te biedne, zmęczone szkapiny karmić mają? Przyznać trzeba, że prawie żaden z tych, tak często głodnych i zmęczonych, ludzi nie pomyślał wpierw o sobie, lecz o koniu, towarzyszu i przyjacielu kawalerzysty. Nad okolicą samoloty, a gdy przyglądam się im przez lornetkę, wyraźnie widzę sowieckie znaki rozpoznawcze.

Wieczorem wystawiam trzyosobową czujkę z ręcznym karabinem maszynowym na szosie w kierunku Lubartowa. Drogą przejeżdżają wozy i maszeruje batalion piechoty gen. Kleeberga, obecnie dowódcy całej Grupy, w skład której wchodzą i pułki kawalerii Podhorskieg© oraz Kmicica-Skrzyńskiego. Przechodzi też kompania Legii Oficerskiej grupy Kleeberga, jej żołnierzami są oficerowie i starsi podoficerowie różnych rodzajów broni i służb. Obrośnięci, brodaci, zmęczeni; uzbrojeni w karabinki walczą jako szeregowcy.

Przy szosie, schowana między opłotki stoi armata przeciwpancerna z lufą skierowaną w stronę nieprzyjaciela. Pluton Babacza na lewym brzegu wsi. Jest późno, Władek obżarł się kluskami i śpi. Poszedłem sprawdzić czujki, chłopcy nanosili kupę słomy, położyli koło armatki, leżą, kurzą machorkę i rozmawiają. Czujka przy rowie przydrożnym wykopała wgłębienie i leży obok wpatrując się w teren przed siebie. Strzały na linii nie milkną. Wracając wstąpiłem na kwaterę Łaskiego odwiedzić go i dowiedzieć się o ewentualne rozkazy. Wszedłem przez kuchnię, a tam, Boże jedyny, żarcia w bród: bliny, smażone mięso, dymi parzone mleko i inne specjały. No, frajerem to ja nie jestem, napchałem się ile wlazło, a potem na kwaterę i spać. Śpię w ubraniu, twardo, rozkosznie, choć w butach i mundurze opasanym rzemieniami, ale na czystym łóżku i w czystej izbie, gdzie po ścianach nie łażą roje pluskiew i karaluchów. Po północy obudziłem się i wyszedłem na dwór, strzały wciąż słychać, przeważnie palbę broni maszynowej.

Widno jak w dzień, wsie i osiedla płoną. Długo przyglądam się temu groźnemu, a jednak w swej grozie tak pięknemu zjawisku wojny. Pociski świetlne jak świętojańskie robaczki lecą wciąż i co który uderzy, już buchają płomienie i z dymem ulata ludzki dobytek. Szosą wlecze się gromada jeńców. Jeńcy, jak jeńcy, wymizerowani i przygnębieni. Wracam i kładę się spać, resztę nocy spędziłem spokojnie, nikt mnie nie budził, a sam nie miałem najmniejszego zamiaru bez potrzeby wyłazić spod ciepłego koca.


< wróć | Spis treści | dalej >

Copyright © 2000- Dzieci OnLine
Wszelkie prawa zastrzeżone.